piątek, 27 lipca 2012

Walentynki są w lipcu!

Moje prywatne święto zakochanych, od kilku lat, obchodzę w lipcu. To po prostu rocznica naszego ślubu, na którą zawsze staram się napisać dla żony jakiś miły wierszyk. Poniższej jeden z pierwszych i dotąd najlepszy; jedyny, który doczekał się publikacji w około stu egzemplarzach zaproszeń weselnych.


Chciałbym, by pierwszy włos siwy na skroni
srebrem się stawał dla tej właśnie dłoni,
którą dziś w swojej zamykam z nadzieją,
że włosy szybko mi nie posiwieją.

Chciałbym, by każdy dzień wspólnie zaczęty
był jak ląd stopą ludzką nie dotknięty,
na którym szczęścia tryskają krynice,
nam powierzając swoje tajemnice.

Chciałbym, by z właśnie rozpoczętej drogi
nigdy nie zeszły rozgniewane nogi,
które pod górę idąc zapomniały,
dlaczego w podróż się taką wybrały.

I chciałbym wreszcie, aby życia fale
niosły łagodnie łódź naszą i stale
przed sztormów groźbą chroniły marzenie
o tym, że słów tych nadejdzie spełnienie.


Tegorocznego wierszyka, ze względu na wybitne intymną treść, nie opublikuję.

czwartek, 26 lipca 2012

Autoportret mieszczucha

Bohatera Trocin wkurza wszystko: toksyczni rodzice, była żona, praca i koledzy z pracy, ludzie w pociągach i tramwajach, kolorowe magazyny, celebryci i politycy, sąsiedzi i nieznajomi, sukcesy i aspiracje innych oraz własne fiaska, a w szczególności smród, atakujący go permanentnie na klatkach schodowych, dworcach, w knajpach, autobusach i podrzędnych hotelikach, odwiedzanych w ramach służbowych wyjazdów. Piotr bardzo przypomina Adasia Miałczyńskiego z tekstów i filmów Marka Koterskiego. W jego nieustannych narzekaniach, kpinach i cynicznych komentarzach, w kompleksach i frustracjach, odnalazłem wiele własnych myśli i problemów. Tacy jesteśmy, zdaje się mówić Varga, zgorzkniali, aspołeczni, niedostatecznie wykształceni, pełni pretensji do świata, nielubiący siebie i innych. Trudno jednak odmówić Piotrowi trafności spostrzeżeń. Jego monolog wewnętrzny dotyczy wielu aktualnych wydarzeń, spraw ważnych i błahostek ostatnich kilku lat. Narracja ma więc duży ładunek publicystyczny. Krzysztof Varga, znakomity felietonista, krytycznym piórem naszkicował tragikomiczny obraz współczesnego Polaka, zmuszający na równi do zadumy i śmiechu.

Książkę dobrze czytać jako kontynuację wcześniejszej powieści Vargi, zatytułowanej Aleja Niepodległości. Obie polecam szczególnie mieszkańcom Warszawy.

wtorek, 17 lipca 2012

Dziennik czasu choroby

Wiadomość o chorobie nowotworowej Jerzego Stuhra przyjąłem z wielkim smutkiem. Ale już wywiady, których udzielił w trakcie zmagań z rakiem, dawały świadectwo hartu ducha i przemożnej chęci życia wybitnego aktora. W wypowiedziach pana Jerzego, prócz gorzkich słów o trudnościach walki z tak przebiegłym i wymagającym niezwykłej cierpliwości przeciwnikiem, przebijał często ciepły humor i optymizm (sic!). Wolno więc było mieć nadzieję, że wszystko potoczy się dobrze… 
Kilka miesięcy temu dowiedzieliśmy się też, że za namową córki Stuhr, między kolejnymi uciążliwymi zabiegami, pisze dziennik, który niebawem ukaże się nakładem Wydawnictwa Literackiego. Czekałem na tę książkę z podwójną nadzieją: na tryumfalne zakończenie dziennika wiadomością o pokonaniu choroby oraz na pyszną lekturę, która (oby jak najszybciej) trafiła w moje ręce.

Dziś, po przeczytaniu Tak sobie myślę… odczuwam podwójną satysfakcję. Gratuluję serdecznie panu Jerzemu wygranej batalii, choć wiem, że o prawdziwej victorii będzie można mówić dopiero za jakiś czas, kiedy kolejne wyniki badań potwierdzać będą brak komórek rakowych… Gratuluję także powstałej książki, w której autor pokazał prawdziwy pazur felietonisty. Krótkie, precyzyjnie podane spostrzeżenia na temat ostatnich zdarzeń ze świata naszej polityki, sztuki; odważne, często surowe recenzje najnowszych filmów i spektakli; refleksje dotyczące specyficznie polskich skłonności i stereotypów; a w końcu wspomnienia rodzinne i z rzadka pojawiające się słowa o walce z chorobą tworzą barwny, pogłębiony i ciekawy portret polskiego inteligenta; okraszony dużą dawką niebanalnego humoru i autoironii.

Wśród wielu celnych wypowiedzi Jerzego Stuhra znalazłem fragment o domach kultury, napisany tuż przed nowym rokiem (budżetowym): 

     „Tak boczkiem, boczkiem, w cieniu dużych afer leków refundowanych, od czasu do czasu powraca już nie afera, lecz słabiutkie jej echo. Chodzi o biedne domy kultury, które, zdaje się, padają ofiarą kryzysu. Nikt ich nie chce pomóc finansować, ani miasto, ani samorząd. Za chwilę mogą zakończyć żywot, bo rodziców nie stać na pokrycie kosztów zdobywania tam, może czasem najciekawszej części, edukacji przez ich dzieci. Domy kultury – moje pierwsze uniwersytety: z modelarni szło się na kółko recytatorskie, potem basen, potem jeszcze instrukcja, jak rozłożyć i złożyć namiot przez niedzielnym rajdem. Ile czasu, znajomości, wiedzy. Pierwsze uczenie się, co by mnie w życiu interesowało, w czym mógłbym być dobry. Pierwsza próba przyszłej osobowości. Dzisiaj może nie być szans. To właśnie domy kultury były jedynym miejscem rozbudzającym zdolności artystyczne dziecka. Zawsze przy egzaminie wstępnym do PWST zaglądałem do życiorysu kandydata, czy brał czynny udział w kursach, konkursach domu kultury. To była jedyna informacja, że dziecko chce czegoś więcej, że ma szersze zainteresowania […] 
     Pomyślałem sobie o tych radnych, samorządowcach, którzy w biednych MDK-ach zwietrzyli szansę oszczędności najtańszym kosztem. Celowość i zadaniowość tej formy edukacji w ogóle ich nie interesuje. Wydawałoby się, iż się zapłakują, że im tak strasznie wstyd, że znowu tną po kulturze, zaklinają się, że tylko przejściowo, że przy wyborach priorytet itd. Guzik prawda. Nie, bo oni by musieli wiedzieć i docenić, że to będzie ich dzieci rozwijać inaczej niż na poziomie szkółki tańca towarzyskiego, gdzie patrzeć na pląsającą pociechę – frajda. Ale dla nich to jest puste pojęcie – rozwój artystyczny dziecka. Nawet nieco pejoratywne. I tak możemy sobie z tymi politykami dywagować aż do poziomu parlamentu, który zatwierdza budżet. Ani powieka im nie drgnie, żeby przekroczyć jeden procent. To by wręcz była jakaś fanaberia, to by przecież ich zlinczowano. Wyborcy: «To na leki nie dajecie, a na książkę, której nikt z nas nie czyta, dajecie? Albo ukrzyżowane jaja pokazujecie i porno z taśm». I trudno, proszę państwa, tej argumentacji odmówić słuszności. […]”

Książkę otrzymałem dzięki uprzejmości Księgarni Internetowej „Gandalf”.

piątek, 13 lipca 2012

„Wojna nie ma w sobie nic z kobiety”

Jak widać, mam słabość do literatury faktu. Wiele książek reportażowych zrobiło na mnie duże wrażenie, jednak Wojna nie ma w sobie nic z kobiety Swietłany Aleksijewicz – ogromne. Zamieszczone w niej wypowiedzi i wyznania kobiet, które na równi z mężczyznami w szeregach sowieckiej armii walczyły na frontach II wojny światowej, naprawdę mnie poruszyły, zmuszając do poważnej refleksji nad moim dotychczasowym wyobrażeniem wojennych zmagań. Autorce udało się sprowokować swoje rozmówczynie do podzielenia się trudną i bolesną pamięcią tragicznych żołnierskich lat. Niektóre kobiety, zdecydowane, by opowiedzieć o rzeczach wstydliwych, strasznych czy niezgodnych z ogólnie przyjętą bohaterską mitologią, prosiły o anonimowość. Inne wyrzucały z siebie najbardziej dramatyczne wspomnienia po raz pierwszy, mimo że od zwycięstwa minęły już dziesięciolecia (sic!). Czasem rozmowę z reporterką traktowały jak spowiedź lub rodzaj terapii… Wszystkie próbowały nazwać i opisać rzeczy, dla których w języku pokoju nie ma słów:

      „Czy potrafię znaleźć takie słowa? Mogę opowiedzieć, jak strzelałam. Ale o tym, jak płakałam – nie. To ni zostanie wypowiedziane. Wiem jedno: na wojnie człowiek staje się straszny i niepojęty. Jak go można zrozumieć? Pani jest pisarką. Niech pani sama coś wymyśli. Coś pięknego. Bez wszy, błota,bez wymiocin… Bez zapachu wódki i krwi… Żeby nie było takie straszne, jak życie…
Anastasija Iwanowna Miedwiedkina
szeregowiec, kaemistka”.

Setki rozmów, dziesiątki wypowiedzi zamieszczone w książce składają się, niczym w chórze, w wielogłosowe requiem ku pamięci kobiet, dzieci i mężczyzn, którym totalitarne ustroje Rosji sowieckiej i hitlerowskich Niemiec kazały uczestniczyć w hekatombie II wojny światowej.

      „Piszę nie o wojnie, ale o człowieku na wojnie. Piszę historię nie wojny, ale uczuć. Jestem historykiem duszy. Z jednej strony badam konkretnego człowieka, żyjącego w konkretnym czasie i uczestniczącego w konkretnych wydarzeniach, a z drugiej strony muszę dostrzec w nim człowieka wiecznego. Drżenie wieczności. To, co tkwi w człowieku zawsze. […]
     A historia? Historia jest na ulicy… W tłumie… Wierzę, że w każdym z nas tkwi fragment historii. U jednego pół strony, u innego parę stron. Razem piszemy księgę czasu. Każdy wykrzykuje swoją prawdę. Trzeba tylko to wszystko usłyszeć, trzeba się w tym wszystkim rozpłynąć i tym wszystkim się stać. Pozostając zarazem sobą. Nie zniknąć.”

niedziela, 8 lipca 2012

Turcja jest kobietą!

Turcja – jeden z najbardziej pożądanych wakacyjnych kierunków – egzotyczna, odmienna kulturowo i religijnie, piękna i tajemnicza, łącząca europejską nowoczesność z tradycją Wschodu. Niestety także przerażająca i zadufana w sobie, pielęgnująca własne niechlubne tradycje patriarchatu, oddającego kobiety w niepodzielne władanie ojców, mężów i braci – prawdziwych panów życia i śmierci swych sióstr, żon i matek. Tę mniej znaną, smutną i przygnębiającą, stronę Turcji opisuje socjolożka Necla Kelek – urodzona w Stambule mieszkanka Berlina, badająca kwestie migracji i religii. Europejskie wykształcenie i tureckie korzenie dają autorce doskonałe podłoże do krytycznego, ale pełnego troski spojrzenia na problemy „słodko-gorzkiej ojczyzny”. Znajomość muzułmańskiej kultury i historii Turcji łączy się tu z niezbędnym dystansem, koniecznym w dyskusji o prawdziwym zbliżeniu Turcji i Europy.

     „Są tu spadkobiercy Atatürka pragnący uczynić z Turcji państwo świeckie, według europejskich wzorców, lecz obok nich panoszy się nowa władza, Urząd ds. Religii o wielomilionowym budżecie, który oplata kraj jak ośmiornica. «Nasza religia jest bez skazy», mówi premier Erdoğan, ale do dziś chrześcijanie, chcąc praktykować swoją religię, muszą chronić się za murami. Turecka gospodarka reklamuje się plakatem z «silnymi kobietami», tymczasem tysiące z nich podlegają archaicznej władzy mężczyzn, którzy uzurpują sobie prawo skazywania ich na śmierć «w imię honoru», w co ustawodawca ani myśli się mieszać. Ten kraj jest jeszcze daleki od tego, co stanowi o oświeconej Europie: od sekularyzacji, która wyznawanie wiary czyni sprawą prywatną; od tolerancji pozwalającej swobodnie rozwijać się wszystkim kierunkom religijnym; od równouprawnienia kobiet i mężczyzn opierającego się na tym, że każdemu człowiekowi, niezależnie od płci, przysługują równe, niezbywalne prawa.”

Właśnie sprawy emancypacji kobiet i zrównania ich praw z prawami mężczyzn wysuwają się w książce Kelek na pierwszy plan. Na tle jawnej i usankcjonowanej tradycją dyskryminacji, jakiej poddawane są tureckie kobiety, śmiesznie brzmią niektóre wojownicze hasła naszych rodzimych feministek: o wyrównaniu wieku emerytalnego, o parytetach na listach wyborczych, o męskim szowinizmie każącym przepuszczać w drzwiach i całować w rękę… Nie chcę przez to powiedzieć, że feminizm w zachodnim czy polskim wydaniu nie ma racji bytu. Owszem, bliska jest mi wrażliwość na nierówności społeczne, głupie i krótkowzroczne rozwiązania prawne, których ofiarą często padają kobiety. Wolałbym jednak widzieć ruchy kobiece, feministyczne solidarne w imię odpowiednich zabezpieczeń socjalnych dla matek i rodzin wielodzietnych, w imię rzeczywistego wyrównywania szans edukacyjnych i zawodowych, w imię budowy żłobków i przedszkoli, rugowania egoistycznych i konserwatywnych postaw mężczyzn pozostawiających dom i wychowanie dzieci wyłącznie w rękach kobiet, a nie w imię miejsc na listach wyborczych czy w ławach poselskich, nie w imię medialnego czy też politycznego sukcesu liderek poszczególnych stowarzyszeń lub partii.

Książkę Słodko-gorzka ojczyzna. Raport z serca Turcji przeczytałem dzięki mojej dobrej koleżance, którą podziwiam i cenię bardziej niż wielu kolegów.

czwartek, 5 lipca 2012

W wakacyjnym stanie – czytanie, czytanie, czytanie…

Wreszcie nadszedł upragniony urlop, a z nim czas wakacyjnych lektur. Wybierając w wypożyczalni tytuły na najbliższy miesiąc, z nadzieją zajrzałem na półkę z literaturą rosyjską. Jest! Czeka na mnie sam Boris Akunin. Jego znakomitą serię „fandorinowską” mam już niestety za sobą (i zazdroszczę tym, którzy jeszcze nie znają przygód słynnego detektywa Erasta Pietrowicza). Wybrałem więc dwie książki z oryginalnej serii Gatunki – każda jej część ma w tytule nazwę gatunku literackiego, jaki prezentuje. Dotąd znałem jedynie Książkę dla dzieci. Teraz przyszła kolej na Powieść szpiegowską oraz Fantastykę
Obie książeczki połknąłem łapczywie w pierwszych kilku dniach urlopu. Jednak zdecydowanie większą łapczywością cieszyła się Powieść szpiegowska, dająca dużą satysfakcję wielbicielom Akunina, który już niejednokrotnie udowodnił, że kryminał to jego żywioł. Polecam tę książkę szczególnie tym, którzy z chęcią czytują opowieści o tajnych służbach i spiskach z wielką historią w tle. 
Za fantastyką niestety nie przepadam. Być może nie jestem więc najwłaściwszym recenzentem drugiej powieści – dla mnie nazbyt chaotycznej, za często wykorzystującej retardacyjne chwyty, których nie rekompensuje dziwaczny i według mnie słabo umotywowany finał. Trudno jednak odmówić autorowi umiejętności rozbudzania czytelniczej ciekawości, dzięki której nie odłożyłem książki przed czasem. 
Teraz przede mną nieco poważniejsze tytuły. Ale czuję, że Grigorij Czchartiszwili (prawdziwe nazwisko Borisa Akunina) jeszcze nie raz powróci w szeregi wakacyjnych lektur.