poniedziałek, 23 grudnia 2013

Na święta

Wszystkim czytelnikom Pamiętnika z książek życzę,
aby nadchodzący rok przyniósł wiele ciekawych pozycji... książkowych.



czwartek, 19 grudnia 2013

O księdzu, który się purpuratom nie kłaniał

         Być może zdziwią się niektórzy na wieść, że to właśnie Gazeta Wyborcza, wydając tę książkę, zafundowała czytelnikom prawdziwe rekolekcje. I to rekolekcje, które z powodzeniem rekomendować można także niewierzącym. Z rozmowy Anny Wacławik-Orpik z księdzem katolickim - Wojciechem Lemańskim wyłania się portret głęboko wierzącego kapłana, oddanego swemu duszpasterskiemu powołaniu i pracy na rzecz Kościoła; portret kapłana, którego chyba każdy chrześcijanin chciałby mieć w swojej parafii, a niejeden ateista z chęcią zaprosiłby do rozmowy. To nie kolejny ojciec dyrektor, betonowy purpurat, zamknięty na inne poglądy ekstremista czy nawiedzony kościelny polityk. 
     Lemański, choć podkreślający swą wierność katolickiej ortodoksji, popierający bez wyjątku nauczanie Kościoła, zachowuje szacunek dla odmiennych poglądów, religii i praktyk, nieustannie upomina się o godność każdego człowieka i jego prawo do własnych, choćby najgorszych, wyborów. Jego prawdziwie ewangeliczna postawa stała się jednak, o paradoksie!, zawadą i czymś wymagającym napiętnowania przez diecezjalnych zwierzchników. Dużą część wywiadu zajmują kwestie roztrząsane już wcześniej przez media, związane z zaangażowaniem Lemańskiego w dialog Chrześcijańsko-Żydowski. Jego szczególna dbałość i pielęgnowanie pamięci o “starszych braciach w wierze”, naszych sąsiadach, którzy padli ofiarą Holokaustu stała się solą w oku arcybiskupa Hosera, prowokując coraz to nowe sankcje i kary nakładane na księdza przez zwierzchnika diecezji warszawsko-praskiej. Lemański nie szczędzi krytycznych spostrzeżeń pod adresem swoich przełożonych, episkopatu czy innych księży. Uwagi te prezentuje jednak z dużym wyczuciem, unikając wypowiedzi nazbyt emocjonalnych i takich, które miałyby obrazić adwersarzy. Nieustannie wzywa do dialogu w duchu wspólnie wyznawanych wartości i wierzeń. Nie jest przecież odszczepieńcem, heretykiem czy kościelnym dezerterem, chcącym działać wbrew prawu kanonicznemu i katechizmowi. Jednak w wielu wypowiedziach odsłania twarz liberała, prezentującego poglądy nie często popierane wśród duchownych, jak choćby w sprawie potępienia samobójców, adopcji dzieci przez pary jednopłciowe czy też stosowania wysokich wymagań etycznych wobec kleru.

         “Konferencja Episkopatu Polski ogłosiła sierpień miesiącem trzeźwości - w ramach walki z alkoholizmem, bo to przecież zawsze był problem w naszym kraju. Nie tak dawno w pewnym dekanacie odbywały się diecezjalne dożynki. Przyjechali biskup i przedstawiciele z wielu parafii. Któryś z lokalnych notabli pyta: Księże biskupie, może coś do tego obiadu?. Biskup odpowiada, że to jest miesiąc trzeźwości, że on nie jest tutaj gospodarzem, że gospodarz ewentualnie mógłby dać jakąś dyspensę. Na co dziekan odpowiada: Jako gospodarz udzielam dyspensy. Na stół wjeżdżają butelki. Biskup umył ręce, a dziekan skorzystał ze swojego przywileju, bo jako proboszcz miejsca ma prawo udzielić dyspensy. A przecież to tylko dla lepszego trawienia, oni nie chlają, tylko piją. Tam, na dole, niech słuchają, ale my tu jesteśmy ponad to. Ludzie to widzą i później traktują inne pouczenia płynące od księży podobnie.”

Książkę otrzymałem dzięki uprzejmości księgarni internetowej Publio.pl.

czwartek, 5 grudnia 2013

Mamucia mniejszość

Oto przekorna odpowiedź Stefana Chwina na pytanie, które w wywiadzie dla magazynu Książki postawiła mu Donata Subbotko – „Czytający są mamutami, które muszą wyginąć?”:

      „Uważam, że do naszego języka powinniśmy wprowadzić pojęcie mniejszość intelektualna, by walczyć o jej prawa. My, piszący i czytający ambitniejszą literaturę, należymy do mniejszości. Tworzymy ją i nigdy nie będziemy większością. Główne pytanie: czy mniejszość intelektualna ma szansę na przetrwanie w społeczeństwie masowym? Witkacy odpowiadał na to brutalnie: żadnych szans. Ale nie jest pewne, czy miał rację. Europejska filozofia państwa to dziś filozofia społeczeństwa jako konstelacji rozmaitych mniejszości, których samo istnienie jest traktowane jako wartość. I jak dotąd Unia wspiera także naszą mniejszość. Nie wierzę w żadne akcje popularyzatorskie, od dziesięcioleci mniejszość intelektualna stanowi mniej więcej taki sam procent społeczeństwa. Celem powinna być obrona stanu posiadania. Mamuty nie wyginą, nie powinniśmy tylko dopuścić do nadmiernego przerzedzenia ich populacji. Bądźmy zatem dobrej myśli, nie przesadzając z optymizmem".

Proponuję paradę równości. Pójdą w niej literaci i bibliofile z mamucimi atrybutami...

sobota, 30 listopada 2013

Czy każdy zrobił, co trzeba?

To nie są reportaże z terenów wojennych, ani z odległych i egzotycznych części świata. Powstały tu, w Polsce. Autorki tekstów zebranych pod wspólnym tytułem “Każdy zrobił, co trzeba”, odnalazły wiele tematów, które zazwyczaj umykają oczom nawykłym do naszej codzienności. Kto z nas wie, jak często ofiarami przemocy domowej są mężczyźni? Kto się odważy prześledzić losy Cygańskich dzieci, zmuszanych do żebrania na ulicach polskich miast? Kto znajdzie w sobie tyle siły, by mierzyć się z cierpieniem wykluczonych przez chorobę lub starość? Kto sprawdzi jak żyją Wietnamczycy, handlujący na warszawskich bazarach? Kto zajrzy za kulisy teatrów, w których aktorami są niepełnosprawni? Kto zechce penetrować źródła neopogaństwa? Kto powie głośno o agresywnych policjantach, nadużywających uprawnień? Kto z nas w otwarty sposób przeciwstawi się nachalnym praktykom firm, zarabiających na esemesowym nękaniu nieświadomych ofiar? Kto poświęci czas, by wysłuchać samotnych i opuszczonych?
         W naszym imieniu tych trudnych wyzwań podjęły się: Bożena Aksamit, Katarzyna Kokowska, Ewa Orczykowska, Oliwia Piotrowska, Ewa Wołkanowska i Honorata Zapaśnik - reporterki, które dzięki swej wrażliwości i odwadze potrafiły opowiedzieć nam o tym, czego najczęściej nie dostrzegamy… Również o tym, czego widzieć nie chcemy!

niedziela, 24 listopada 2013

To co, że ze Szwecji?

      Drugie, poszerzone, wydanie książki Macieja Zaremby-Bielawskiego Polski Hydraulik i nowe opowieści ze Szwecji to zbiór pisanych z wielkim znawstwem reportaży poświęconych patologiom degenerującym szwedzkie szkoły, sądy, instytucje opieki społecznej, służbę zdrowia, samorządy a także związki zawodowe i agendy do spraw imigrantów. Autor cierpliwie drąży każdy z podejmowanych tematów. Wnikliwie studiuje dostępne źródła: śledzi zawiłości prawne, uwarunkowania historyczne i polityczne oraz motywacje władz, które swymi decyzjami niejednokrotnie doprowadzały do wypaczenia idei państwa opiekuńczego.
     Dlaczego w imię równego dostępu do świadczeń zwalnia się z pracy opiekunkę, która przy łóżku jednego staruszka ośmieliła się spędzać nieco więcej czasu i okazywać swoim pacjentom odrobinę współczucia zamiast chłodnej i wyrachowanej pomocy przy zmianie pampersa? 
      Co sprawiło, że szwedzkie szkoły w ciągu dwudziestu lat zdołały utracić swój wysoki poziom kształcenia i zamienić się w jedne z najgorszych w Europie? 
       Czemu w przychodniach i szpitalach każda czynność (konsultacja, porada, wypisanie recepty, operacja wyrostka robaczkowego czy podanie tlenu) jest traktowana i wyceniana jak produkt rynkowy? 
     Na czym polega ochrona pracowników sektora budowlanego, jeśli powołane do tego związki zawodowe programowo dyskryminują swoich członków, ze szczególnym uwzględnieniem obcokrajowców z Czech, Polski czy Estonii? 
      Jakie zasady rządzą wymiarem sprawiedliwości, który uznaje winnymi popełnionych przestępstw ludzi psychicznie chorych lub dotkniętych wrodzonymi wadami mózgu, by potem niezwłocznie uznać ich niepoczytalność i skierować do odbycia kary w zamkniętym zakładzie psychiatrycznym? 
     Z jakiego powodu tak ogromne rzesze Szwedów przebywają na przewlekłych zwolnieniach lekarskich? I jaki ma to związek z mobbingiem w miejscu pracy? 
     Odpowiedzi na te i inne postawione w książce pytania stanowią ponurą diagnozę szwedzkiej rzeczywistości. Zaremba-Bielawski demaskuje także wstydliwe, głęboko skrywane uprzedzenia i stereotypy, które mają jednak zasadniczy wpływ na kształtowanie się tamtejszej kultury prawnej i klimatu społecznego przyzwolenia na sankcjonowanie nierówności, rozdymanie struktur administracyjnych, wybiórcze stosowanie procedur i brak przejrzystości w funkcjonowaniu instytucji państwa. 
     „Jak to możliwe w tak uporządkowanym i przewidującym kraju jak Szwecja? Obawiam się, że na to pytanie nie ma prostej odpowiedzi. Wystarczająco trudno jest zrozumieć każdy błąd z osobna” - pisze Bielawski.

sobota, 9 listopada 2013

"Czarnobylska modlitwa" w Teatrze Studio

W miniony czwartek, korzystając z zaproszenia Teatru Studio, mogłem obejrzeć spektakl, który od dawna budził moją ciekawość. Rzadko się bowiem zdarza, że kanwą przedstawienia jest reportaż, a nie tekst stricte literacki. W tym wypadku na warsztat wzięto książkę Swietłany Aleksijewicz (o której już miałem okazję tu pisać) Czarnobylska modlitwa. Z niezwykle trudnym zadaniem adaptacji i przetłumaczenia na język teatralny pomieszczonych w książce świadectw, zmierzyła się Joanna Szczepkowska, która prócz obowiązków reżysera, wyznaczyła sobie także jedną z ról w spektaklu…
Karkołomne przedsięwzięcie, trudny materiał wyjściowy, ciężki temat pozwoliły jednak osiągnąć zespołowi pracującemu nad tym przedstawieniem znakomity rezultat. Twórcom udało się uniknąć zbytniego uteatralizowania, “usztucznienia” postaci, a także obciążenia spektaklu doraźną, publicystyczną wymową. Nie ma tam na szczęście także dążenia do szokowania, epatowania widza; jest natomiast głębokie współczucie dla ludzi, którzy dzięki subtelnej grze aktorów, stanąć mogą przed nami ze swoim lękiem, poczuciem straty, bólem, ale także miłością, śmiechem i nadzieją wbrew czarnobylskiemu piętnu, z którym muszą żyć.
Nie wymienię tu żadnego z aktorów, bo w moim przekonaniu, to przedstawienie, jak mało które, pokazuje, że robienie teatru jest dyscypliną zespołową. A ten spektakl, tak polifoniczny i utkany z tak wielu przemieszanych wątków, zdarzeń, losów wymaga szczególnej bliskości i współistnienia na scenie wszystkich zaangażowanych artystów. Tu nie ma miejsca na role pierwszoplanowe, na koryfeuszy i chór. Sukces lub porażka zależy w równej mierze od całego składu. Tym bardziej pragnę złożyć wyrazy uznania i podziękować za ten wieczór. Miło było widzieć tak zgraną aktorską drużynę. Dzięki dyscyplinie, której zechciała się poddać, spektakl ten poruszył we mnie delikatne struny. Mam nadzieję, że poruszy także tych, którzy do Studia udadzą się za moją namową.

środa, 16 października 2013

Beże, róże – rzyg na murze

        Moi teściowie mieszkają w Ostrołęce. Bardzo lubię tam jeździć, choć każdy weekendowy pobyt w tym onegdaj wojewódzkim mieście przyprawia mnie o kłujący ból źrenic. Wszystko przez niesłychane nagromadzenie rozwiązań architektonicznych tak paskudnych, niedopasowanych i pokracznych, że patrzeć się spokojnie nie da. Od dawna myślę o namówieniu jakiegoś fotografa na sesję Ostrołęka –miasto skrzywdzone. Wątpię jednak, by wystawa sprowokowałaby kogokolwiek do radykalnych zmian w krajobrazie tej niewielkiej miejscowości, dla której mam tak wiele ciepłych uczuć…
Z góry skazaną na niepowodzenie próbę rozprawienia się z polskim bezguściem podjął Filip Springer w książce Wanna z kolumnadą. Piętnuje w niej programową brzydotę osiedli, brak sensownych planów zagospodarowania przestrzennego, kompletne olewactwo wszystkiego, co jest dobrem wspólnym, skłonność do podrabianej góralszczyzny albo supereklektycznego przepychu, objawiającego się nadmiarem niby-antycznych zdobień. Springer daje wyraz swej bezradności wobec zalewu wielkoformatowej reklamy i powszechnej zgody na dewastację przystanków, słupów informacyjnych, witryn sklepowych, kiosków i wszystkiego na czym da się nakleić choćby mikry plakacik czy ulotkę…
Jeden z rozdziałów poświęca „pastelozie” – chorobie, która jak wirus przenosi się z bloku na blok, zazwyczaj wraz z tzw. termomodernizacją wielkopłytowych mrówkowców. Malowania, które pojawiają się na świeżo wyremontowanych budynkach są, jak Polska długa i szeroka, hołdem składanym domorosłym artystom-plastykom – czyli najczęściej szefom wspólnot i spółdzielni mieszkaniowych. Ich gusta decydują o najbardziej wyrafinowanych połączeniach kolorystycznych: blady róż przeplata się z trawiastą zielenią i wszelkimi odcieniami brązu; żółte pasy swobodnie poddają się niebieskim kwadratom okien, siena palona flirtuje z akwamaryną…
Dopiero teraz, dzięki autorowi Wanny… wiem, że to właśnie „pasteloza” jest odpowiedzialna za szczytowe osiągnięcia ostrołęckiej twórczości nablocznej. Osiedle „Centrum” pyszni się nawet pokryciem elewacji w geometryczne, naiwno-schematyczne wzory, przywodzące na myśl prace przygłupiego przedszkolaka. Są na tych blokach słoneczka z oczkami i uśmiechniętymi buźkami, są jakieś tęcze, łódeczki – cały świat w kolorach  nie dających się ze sobą pogodzić. Jest też budynek mieszkalny, na którym kazano wymalować dwa geometryczne domki o spiczastych dachach. Świetna zabawa, bo prawdziwe okna w bloku robią za okienka w namalowanych chatkach, a wejścia do klatek za naturalne ganeczki. Słodycz nieziemska!

piątek, 11 października 2013

Do przyjaciół teatralników

      W minioną niedzielę miałem przyjemność poprowadzić I Młodzieżowe Spotkania Teatralne. Pomysł zorganizowania przeglądu najlepszych warszawskich zespołów amatorskich podjął Roman Osadnik – dyrektor Teatru Studio oraz Anna Michalak – szefowa Warszawskiego Programu Edukacji Kulturalnej (z którym związany jestem od kilku lat). Jako koordynatorowi projektu, przypadł mi w udziale przywilej zaproszenia grup teatralnych i jednego z dwóch ekspertów, których obowiązkiem było obejrzenie wszystkich spektakli, by po każdym z nich poprowadzić rozmowy z twórcami i publicznością.
Na prestiżowej scenie Teatru Studio zaprezentowały się: Teatr Wolandejski, Studio Teatru Zamkniętego, Teatr Parabuch, Kompania Teatralna Mamro oraz Teatr Pijana Sypialnia. Przedstawienia omawiali: aktor Wojciech Żołądkowicz i profesor Henryk Izydor Rogacki, na którego obecności szczególnie mi zależało.
Pan profesor, udzielając mi niegdyś wywiadu, sformułował piękny apel skierowany do naszego teatralnego środowiska. Chciałem, by te słowa pojawiły się w materiałach dotyczących Młodzieżowych Spotkań Teatralnych jako motto wspólnej sprawy, jaką jest dla nas tworzenie teatru. Tak się nie stało, dlatego zamieszczam je tutaj:

„Zawsze kibicowałem temu teatrowi, co to nazywają go amatorskim. Ja, za Leonem Schillerem, nazywam go ochotniczym. To trochę głupawa nazwa, ale inna, bo – jak mi się wydaje – nie jest inwektywą, ani żadnym klasyfikowaniem.
Cieszy mnie […], że te spektakle są często realizowane nie tylko z tego powodu, że lubi się robić teatr; że człowiek nabrał pewnej biegłości w robieniu teatru; że teatr jest pewnym sposobem spędzenia wolnego czasu, albo  po prostu sposobem na życie (To ładne i urzekające!), ale że jest oprócz tego wszystkiego mus przekazania komuś tego, co mam do powiedzenia. I dlatego robię teatr, bo moje przeżywanie świata, przeżywanie chwili obecnej, moje przeżywanie problematyki etycznej, moralnej, politycznej jest tak silne, że muszę o tym komuś powiedzieć. Obecność w nurcie prezentowanych u pastwa spektakli, w których ludzie muszą nam powiedzieć jak przeżywają świat i jakie to wywołuje u nich reakcje stanowi o wadze i wartości tych przedsięwzięć.

Mój apel byłby taki, by pielęgnując w sobie nieobojętność wobec świata, a szczególnie wobec niedoli tego świata, pamiętać także o tym, że dla ludzi robiących teatr powinna to być przyjemność bycia razem z innymi na scenie i rozkosz bycia aktorem, która nigdy nie powinna być uważana za grzeszną. Apel, by próbując rozliczyć się ze światem za pomocą teatru, odczuwać równocześnie niebotyczne szczęście z bycia aktorem. Tego wam Drodzy życzę”.
                                                                                prof. Henryk Izydor Rogacki

P.S.: Serdecznie dziękuję wszystkim zespołom, wspaniałej ekipie technicznej Teatru Studio oraz wszystkim zaangażowanym w realizację Młodzieżowych Spotkań Teatralnych. Mam nadzieję, że to święto teatru będziemy powtarzać co rok...

środa, 9 października 2013

Od dziś polecam Publio.pl

Jest mi bardzo miło, że moją propozycję współpracy przyjęła znakomita księgarnia internetowa Publio.pl. Na pasku obok umieszczam jej logo i tym samym zachęcam do odwiedzania wirtualnych półek z e-bookami, audiobookami oraz prasą w wersji elektronicznej.

czwartek, 19 września 2013

Memento Mrożek

     Do niedawna nie wiedziałem o tych literackich miniaturkach ostatniego z polskich wieszczów. Wielkiego odkrycia dokonałem dzięki Tygodnikowi Powszechnemu, który w jednym z sierpniowych numerów, niebanalnie żegnał zmarłego pisarza i zamieścił kilka mini-opowiadań.
     Najbardziej spodobało mi się to:

Mini-opowiadanie: Partner

     Postanowiłem sprzedać moją duszę diabłu. Dusza to najcenniejsze, co posiada człowiek, spodziewałem się więc, że zrobię kolosalny interes. 
     Diabeł, który stawił się na spotkanie, rozczarował mnie. Kopyta z plastiku, ogon urwany i podwiązany sznurkiem, futerko wyszarzałe i jakby wyjedzone przez mole, różki malutkie, niedorozwinięte. Ile może dać taki bidok za moją nieocenioną duszę?
— Czy pan na pewno jest diabłem? — zapytałem.
— Tak, dlaczego pan wątpi?
— Spodziewałem się Księcia Ciemności, a pan jest jakiś taki... Tandetny, powiedziałbym.
— Jaka dusza, taki diabeł — odpowiedział. — Przystąpmy do interesu.

Sławomir Mrożek

Więcej mini-opowiadań znaleźć można tutaj.

środa, 11 września 2013

Oferta współpracy

Ponieważ aktualnie nie jestem związany z żadnym wydawnictwem czy księgarnią, z chęcią przyjmę propozycje partnerskiej współpracy. Ze swojej strony mogę zaproponować reklamę na niniejszym blogu, pisanie recenzji i tekstów do wykorzystania na stronach internetowych lub w publikacjach partnera, zamieszczanie tekstów na temat podarowanych mi (lub udostępnionych w wersji elektronicznej) książek. 

Zainteresowane wydawnictwa i księgarnie proszę o kontakt mailowy: flotemen@gmail.com

czwartek, 29 sierpnia 2013

Dzieci wojny

    To chyba najsmutniejsza książka, jaką kiedykolwiek czytałem. Białoruskie dzieci, które w czerwcu 1941 roku, miesiącu niemieckiej agresji na ZSRR, miały od dwóch do dwunastu lat dzielą się z autorką – Swietłaną Alesijewicz – wspomnieniami wojny. W tym wielogłosowym świadectwie głodu, strachu i śmierci nieustannie słychać krzyk najmłodszych ofiar – bezbronnych dzieci, którym kazano uciekać z płonących domów i patrzeć na agonię matek, braci, ojców; dzieci – których rówieśnicy marli z wycieńczenia po codziennym upuszczaniu krwi, pobieranej w hitlerowskich „domach dziecka”, by służyła ratowaniu rannych żołnierzy III Rzeszy. Dzieci, które wbrew wszystkiemu, dzięki przypadkowi, Opatrzności, a także ofiarności często zupełnie obcych ludzi, przeżyły największy kataklizm XX wieku.

   Takie książki czyta się z ogromnym trudem, ale czytać je trzeba. Przez wzgląd na cześć i pamięć ofiar oraz nieustanną potrzebę przywracania naszej świadomości prawdy o wojnie – najstraszniejszej zdobyczy kultury i cywilizacji europejskiej. 

   Książka Świetłany Aleksijewicz Ostatni świadkowie. Utwory solowe na głos dziecięcy jest znakomitym uzupełnieniem wojennych wspomnień kobiet – żołnierek Armii Czerwonej – zebranych w tomie Wojna nie ma w sobie nic z kobiety tej samej autorki.

piątek, 9 sierpnia 2013

Jak być jurorem?

    Na festiwalach teatralnych czuję się jak w domu. Niezwykle sobie cenię atmosferę twórczej rywalizacji, spotkań z drogimi kolegami i koleżankami, którzy mają tego samego hopla, co ja; nocne rozmowy… Bywam na takich konkursach od lat, najczęściej w roli uczestnika – aktora, ale czasem także jako juror. Widziałem dziesiątki przedstawień, słuchałem wielu omówień, brałem udział w pospektaklowych rozmowach, awanturach i kłótniach… Często oceniający sceniczne zmagania snują dziwaczne teorie, przykładają to, co widzieli do uprzednio obmyślonej sztancy, zakładającej, że teatr amatorski musi spełniać określoną misję, posługiwać się takimi a nie innymi środkami, hołubić lub kompletnie odrzucać literaturę… Zdarza się, że wypowiedzi jurorów są jeszcze jednym występem, erupcją tłamszonego talentu, oracją tyleż bogatą, co głupią i żenującą.
     Na szczęście są też mistrzowie, znakomici znawcy teatru, którzy stawiając nam wysoką poprzeczkę, jednocześnie potrafią rozmawiać o naszych spektaklach bez kompleksów i uprzedzeń. Do takich wspaniałych jurorów należą z pewnością: Jan Nowicki, Wojciech Pszoniak, Jarosław Kilian, Łukasz Drewniak, Lech Śliwonik, Adam Woronowicz, Adam Biedrzycki, Henryk Izydor Rogacki – by ograniczyć się tylko do kilku mężczyzn. Wiem dobrze, że nie będą nas głaskali po głowach, ale też nie skrzywdzą, nie oleją, ani nie będą starali się nas na siłę wpychać w jakieś ramy. Takich partnerów do rozmowy o naszych teatralnych sukcesach i klęskach życzyłbym sobie na każdym z festiwali. 
     A wszystkich, którzy podejmują się wydawania werdyktów i sądów o teatrze odsyłam do trzech kryteriów jurora – „oceniacza przedstawienia”, jakie sformułował na własny użytek Krzysztof Globisz. Pierwsze dwa mogą się wydać oczywiste, trzecie – podoba mi się najbardziej:

Pierwsze kryterium – prawdy
To informacja, która, gdy nie zachwaszczona popisami aktora, dociera do mnie i rani bezpośrednio – rozmawia ze mną – o mnie.

Drugie kryterium – teatralne
Teatr jest sztuką, gdy reżyser wie, jak zorganizować wejścia i zejścia – to znaczy wie, gdzie aktor zszedł i dokąd poszedł, i to właśnie tam, gdzie teraz jest – jest ważniejsze od tego momentu, kiedy jest na scenie.

Trzecie kryterium – kretyna
Moje serce lokuje się tam, gdzie chce, czasem bez mojego mózgowego przyzwolenia”.

Cytat z książki Olgi Katafiasz: Krzysztof Globisz. Notatki o skubaniu roli.

niedziela, 21 lipca 2013

Brodząc w rzece pamięci

     Dziennik z wakacyjnej podróży, osobisty reportaż z nostalgicznej wyprawy w rodzinne strony, zapis peregrynacji po kraju dzieciństwa, ale także ćwiczenia pamięci, alegoryczna wędrówka krętym szlakiem życia wzdłuż wartkiego nurtu czasu… 
     Tak właśnie, w wielkim skrócie, przedstawiłbym piękną, melancholijną, lecz nie pozbawioną ciepłego humoru powieść Julio Llamazaresa Rzeka zapomnienia; znakomicie nadającą się do czytania zwłaszcza w trakcie letniego urlopu.


     „Jednak na trasie do La Mata wędrowiec musi jeszcze zaliczyć Valdepiélago. Przechodzi przez wieś pospiesznie – wiedząc, że jutro będzie musiał tu wrócić w drodze do Aviados – przystaje tylko chwilę na moście, by popatrzeć na pstrągi. Tak jak w dzieciństwie, gdy przychodził tu z La Mata kąpać się w rzece. Oparty o balustradę mostu, zawieszony nad pustką, wspomina tamte dni. I wspomina Dominga, parobka kumy Aurelii – biednego analfabetę (matka podrzuciła go podobno w przytułku i przepadła bez wieści), który budził podziw okolicznej dzieciarni, bo nie dość że palił, to jeszcze jedyny w La Mata i Valdepiélago nie bał się skakać z mostu na główkę. Biedny Domingo. Co się z nim stało? Z jakiego mostu życia teraz skacze? A może porwała go już rzeka zapomnienia… […] 
     Nad drogą przez Carvajal zapada powoli noc i choć wędrowiec rozpoznaje każdy zakręt i każdy pagórek, nie może pozbyć się wrażenia, że wraca do La Mata jako ktoś obcy. Może dlatego, że zawsze, gdziekolwiek zawita czuje się obcy. A może dlatego, że w krainie dzieciństwa wszyscy jesteśmy cudzoziemcami.”

      Mojej miłej koleżance, która pożyczyła mi tę książkę (i tym samym poznała mnie z nowym autorem) ślę stukrotne dzięki…

środa, 10 lipca 2013

„M” jak Myśliwski

     Gorąco polecam znakomity tekst Słowa jak okna autorstwa Wiesława Myśliwskiego, który ukazał się w dzisiejszym „Tygodniku Powszechnym” – nr 28 (3340). Poniżej daję błyskotliwą próbkę:

     „Jeśli więc literaturę rozumieć jako sztukę słowa, to można odnieść wrażenie, że mało co jest literaturą. Ale mam nadzieję, a nawet jestem pewny, że to wrażenie jest tylko skutkiem zwiększającej się w zatrważający sposób dysproporcji między literaturą-sztuką a przemysłową megaprodukcją wytworów literaturopodobnych, ucharakteryzowanych często nie do poznania na literaturę, która zalewa rynek, massmedia i licytuje się w różnych rankingach, nie bez pomocy zachwalaczy mieniących się niekiedy krytykami. W takim obrazie literatura wydaje się nieobecna. Na szczęście jest obecna i będzie zawsze obecna, ponieważ rodzi się z naturalnej potrzeby człowieka, który musi się opowiedzieć, żeby być.”

niedziela, 7 lipca 2013

Seppuku

     Kto lubi kryminały Borisa Akunina, kto ceni tego autora, ma o nim dobre zdanie i chce go takim zapamiętać, niech pod żadnym pozorem nie bierze do ręki najnowszej powieści – Pory roku. Mam wrażenie, że Grigorij Czchartiszwili, piszący tym razem jako Anna Borisowa, chcąc spróbować swoich sił w nowej formule literackiej, popełnił widowiskowe seppuku (jak na japonistę przystało). W założeniu miała to być chyba obyczajówka dla szerokiego odbiorcy z inteligentnym „życiowym” przesłaniem. Wyszła z tego jednak powieść dla kucharek z pretensjami. Domorosła filozofia wpleciona w wielowątkową akcję z elementami powieści przygodowej, podlana miłosnym sosem. Banał goni banał, a niemal każdy podejmowany problem znajduje rychłe i nader oczywiste rozwiązanie. Przeczytałem tę książkę do końca tylko po to, by przekonać się, że finał jest równie przewidywalny. 
     Ponadto, polska edycja skrzy się niesłychaną liczbą językowych kulfonów; zdań tak stylistycznie okropnych, że śmiem wątpić w dobre intencje tłumaczki. Jeden z bohaterów ma w swoim Maybachu wszystko „łącznie z łącznością”, ukochany nie zwraca uwagi na „tak zwane wdzięki” wzdychającej do niego bohaterki, a „partnerzy uważają go za [pożądanego i słownego] partnera”. 
     Żałość, żałość, żałość…

piątek, 28 czerwca 2013

Hołownia w butach Cejrowskiego

    Tym razem Szymon Hołownia wystąpił w roli podróżnika, który niczym skrzyżowanie Martyny Wojciechowskiej z Wojciechem Cejrowskim stara się z jednej strony zaimponować odbiorcy odwagą i determinacją rasowego obieżyświata, który nie podda się nawet w obliczu poważnego zagrożenia, z drugiej zaś próbuje spełnić się jako znakomicie przygotowany przewodnik, przekazujący swą wiedzę w nieco belferskim stylu – „pokazuję i objaśniam”. 
     Ta książka jest owocem wypraw do najdalszych zakątków chrześcijańskiego świata; miejsc egzotycznych i takich, które choć leżą w regionach dobrze nam znanych, jak Francja czy Wyspy Brytyjskie, są dla większości nie mniej tajemnicze. Hołownia odwiedza leżącą na Pacyfiku wyspę Guam – jedną z największych baz amerykańskich sił zbrojnych, Filipiny, Honduras, Salwador i Papuę-Nową Gwineę, a także Australię, Chiny, USA, Turkmenistan, Zambię i Republikę Południowej Afryki. W swojej relacji z podróży nie omija również krajów Europy: Norwegii, Francji, Szkocji, Portugalii i Wielkiej Brytanii. 
     Mamy więc przed sobą prawdziwy kalejdoskop miejsc, świątyń, klasztorów, różnego rodzaju instytucji i chrześcijańskich wspólnot; kalejdoskop złożony z masy niezwykle barwnych, ale bardzo małych elementów, które razem dają efekt nadmiaru i chaosu. Próba ogarnięcia tak wielu wątków przy jednoczesnym założeniu, że wizyty autora w większości odwiedzanych miejsc będą z konieczności krótkie (i siłą rzeczy po trosze przypadkowe), skutkuje tym, że znaczna część poruszanych w książce tematów traktowana jest dość powierzchownie. Stąd wrażenie, że Hołownia postawił tu raczej na ilość, zamiast skupić się na jakości, nawet jeśli miałoby to oznaczać odrzucenie dużej części zebranego materiału lub wprowadzenie daleko idących zmian w założonym planie podróży, by w wybranych miejscach móc przebywać nieco dłużej, niż tylko kilka dób czy godzin. 
     Oczywiście znajdziemy w tej książce historie i rozmowy ciekawe i ważne. Autor interesująco opisuje swoją wizytę u kardynała Maradiagi, który ze względów bezpieczeństwa nie może po swojej diecezji poruszać się bez ochrony, lecz nie zrażony samodzielnie pilotuje helikopter, którym wraz z Hołownią leci, by w ciągu jednego dnia zdążyć ze slumsów Tegucigalpy do tamtejszego seminarium, katedry i wielu innych miejsc, w których jego obecność jest nieodzowna. Zadziwia też determinacja z jaką pracują spotkani w Ukarumpie naukowcy z Summer Institute of Linguistics, tłumaczący Biblię na języki lokalnych plemion. Wśród pracujących tam misjonarzy-lingwistów jest także Polka – Beata Woźna, która przez dziesięć lat przygotowywała przekład Pisma Świętego na język seimat. 
     Swoistym leitmotivem są powracające w wielu rozmowach pytania o to, jak będzie wyglądać przyszłość chrześcijaństwa i czy z perspektywy odległych miejsc i kultur Europa nadal ma szansę pozostać częścią chrześcijańskiego świata. Hołownia z ciekawością podgląda także obszary, na których dochodzi do zderzenia religii – ich przyjaznego współistnienia lub konfliktu, próbując przełożyć te doświadczenia na grunt europejski. 
     Wielbiciele Hołowni na pewno przeczytają tę książkę i wiele jej fragmentów przyjmą z uznaniem. Jednak ci, którzy cenią sobie lektury stricte podróżnicze, lepiej zrobią, gdy sięgną po relacje z wypraw Wojciechowskiej, Pawlikowskiej, a nawet Cejrowskiego. 

Ze wstępu Szymona Hołowni:

     „Ta książka to nie przekrojowy raport o stanie Kościoła na świecie. To podróżne zapiski katolika, który – gdy już miał paść na deski wycieńczony polskimi sporami – zainwestował swoje pieniądze, resztę wyprosił w wydawnictwie, spakował walizkę i wyjechał, by zyskać nową perspektywę. Odwiedził rodzinę na niemal wszystkich kontynentach. Sprawdził, czego może nauczyć się od krewnych (również tych ciut dalszych – prawosławnych, protestantów) zarówno w tłustej zachodniej demokracji, jak i w kraju, gdzie przed domami wiecznie płoną gazowe znicze (bo gaz dzięki łaskawości władz jest za darmo, ale ludzi nie stać na zapałki), czy tam, gdzie chrześcijaństwo wita się z islamem."

Tekst ukazał się na łamach "Wiadomości Literackich".

niedziela, 23 czerwca 2013

Alicja w krainie rozpaczy

     Alicja Herz urodziła się w 1903 roku w Pradze. Wychowywała się w dość zamożnej, zlaicyzowanej rodzinie żydowskiej. Jej rodzice utożsamiali się z kulturą i językiem niemieckim, którym na co dzień posługiwano się w domu. Od najmłodszych lat, dzięki niezwykłemu talentowi oraz namowom babci, Alicja pobierała lekcje fortepianu, a muzyka której poświęciła lata ćwiczeń i studiów, miała stać się dla niej ratunkiem w najstraszniejszych latach wojny. Jak większość biografii mających swój początek w pierwszych latach XX wieku, życie bohaterki rozpada się na dwie, diametralnie różne epoki, oddzielone traumą Zagłady; przesłonięte dymem krematoryjnych pieców. 
       W świecie małej Alicji Herz był czas na beztroską zabawę, śmiech i niczym nieskrępowane pierwsze muzyczne fascynacje. Czas spacerów, na które zabierał Alicję i jej siostrę bliźniaczkę Franz Kafka – przyjaciel rodziny, jeden z ulubionych wujków. Wspomnienia z dzieciństwa pozwolą Alicji zachować w pamięci obraz wspaniałej Pragi – pięknego i tętniącego życiem wielokulturowego miasta, w którym, na ogół zgodnie, żyli obok siebie ludzie różnych wyznań, języków i narodowości… Obraz świata, w którym istniały trwałe hierarchie wartości, jasne zasady współżycia, a najtęższe głowy pozostawały wierne idei postępu zarówno w odniesieniu do nauki, jak i przyszłych osiągnięć społecznych. 
   Niestety historia bardzo szybko wytyczyła inne szlaki, na których roztrzaskały się oświeceniowe i pozytywistyczne ideały. Wraz z okupacją hitlerowską nasiliły się antysemickie nastroje, by wkrótce przerodzić się w otwartą dyskryminację, grabieże, a w końcu wielką falę wysiedleń – transportów, którymi z Pragi do obozów koncentracyjnych i obozów śmierci mieli wyjechać wszyscy, których na mocy ustaw norymberskich uznano za Żydów. Alicja Herz-Sommer również została poddana upokarzającym zakazom, które pozbawiały ludność żydowską możliwości swobodnego przemieszczania się, posiadania radioodbiorników, instrumentów muzycznych, biżuterii i wszelkich cenniejszych przedmiotów, korzystania z obiektów sportowych i placów zabaw, wchodzenia do niektórych sklepów i lokali. Jak wszyscy Żydzi musiała nosić żółtą gwiazdę – stygmat wykluczonych spod prawa do godności… 
      W lipcu 1943 roku Alicja wraz z synem Stefanem i mężem Leopoldem trafiła do obozu Teresienstadt i przebywała tam aż do wyzwolenia w początku maja 1945. Zarówno jej, jak i małemu Stepankowi udało się przetrwać wojnę. Leopold Sommer został wywieziony z Teresienstadt do Auschwitz, a stamtąd do Flossenbürga i Dachau, gdzie zmarł (podobno w wyniku nieleczonego tyfusu plamistego). Opowieść o blisko dwuletnim pobycie w obozie koncentracyjnym Alicji jest centralną i najważniejszą częścią biografii spisanej przez Melissę Müller i Reincharda Piechockiego. Pełne poświęcenie dla kilkuletniego syna, którego za wszelką cenę chciała ocalić od okropieństw życia w Teresienstadt; któremu starała się stworzyć możliwie normalne warunki życia i rozwoju w piekle obozowej codzienności sprawiło, że dorosły Stefan (w Izraelu przyjął imię Rafael) mógł wspominać swoje dzieciństwo jako szczęśliwe (!). 
      Alicja, znana już wówczas jako wybitna pianistka, została włączona do grona artystów, oddanych do dyspozycji działającego w obozie „wydziału organizacji czasu wolnego”. W trakcie pobytu w Teresienstadt dała ponad sto koncertów fortepianowych. Pragnęła, by każdy z nich choć na chwilę pomógł słuchaczom wyzwolić się z hitlerowskich pęt i zapomnieć o tym strasznym świecie zamkniętym między murami getta. Ocaleni z Zagłady świadkowie koncertów oraz zachowane recenzje niemal zawsze podkreślają niezwykłą moc jej muzyki, która dla odbiorców i dla samej Alicji była jedynym, nierzadko ostatnim, azylem wewnętrznej, duchowej wolności.

Tekst opublikowany w kwietniowym numerze "Widomości Literackich".

wtorek, 18 czerwca 2013

Kołakowski nieznany

     Książka, o której chcę napisać została wydana kilka ładnych lat temu, ale do niedawna nic o niej nie wiedziałem. Trochę mi wstyd, że nie zdawałem sobie sprawy z jej istnienia, tym bardziej, że wyszła spod pióra człowieka, którego teksty wysoko cenię i chętnie czytam. Być może na moją korzyść przemawia fakt, że tym razem chodzi o utwór nader specyficzny – prawdziwy i poważny dialog filozoficzny napisany dla dzieci, a konkretnie na zamówienie córki Leszka Kołakowskiego – Agnieszki; udostępniony szerszej publiczności przez wydawnictwo Muchomor. 
     Ta niewielka książeczka zaskakuje zarówno swą niebanalną treścią, jak i formą plastyczną. Błyskotliwą debatę toczą ze sobą postacie, których zwierzęce wcielenia znakomicie charakteryzują każdego z rozmówców. Proste, celne, a czasem podchwytliwe pytania Królika, prowokują Dudka do ciętych, inteligentnych i nieznoszących sprzeciwu odpowiedzi. Powadzony z najwyższym skupieniem krótki dialog o tym co jest, a co nie jest sprawiedliwe i czy sprawiedliwość w ogóle istnieje jako fakt, czy tylko jako nasze o faktach twierdzenie, został przez wydawcę dowcipnie przyrównany do partii szachów, którą czytelnik może śledzić na przemian z kolejnymi fragmentami tej niezwykłej dysputy. 
     Ponadto, w książce znaleźć można ciekawe, wykonane jakby ręką dziecka rysunki; stanowiące dodatkowy smaczek – niby-portrety obu interlokutorów. A ponieważ nic tu nie może być zwyczajne, uwagę czytelnika zwraca także oryginalny krój czcionki, a także konsekwentne zastosowanie kolorów. Swój intrygujący wygląd Debata filozoficzna… zawdzięcza Monice Hanulak, wyróżnionej za opracowanie graficzne tej książki w konkursie polskiej sekcji IBBY „Książka Roku 2009”. 
     Nie wiem czy dzieci z takim samym jak ja entuzjazmem sięgają po ten mało znany tekst Kołakowskiego i czy tak samo zachwyca je pomysłowość, z jaką został wydany. Myślę jednak, że już kilkunastoletni czytelnik może w pełni docenić wysiłek wydawcy, ciesząc się jednocześnie przystępnie sformułowanym i zmuszającym do refleksji dialogiem, stworzonym niejako na wzór klasycznych dysput, pozostawionych nam przez największych myślicieli starożytnego świata. 
     Mam nadzieję, że również wielu dorosłych miłośników literatury odnajdzie w tej książeczce nie tylko jeden z ciekawszych, nietuzinkowych, cieszących oko bibliofila „eksponatów”, lecz także tekst, w którym prócz wielkiej inteligencji i przenikliwości Leszka Kołakowskiego, brzmi wyraźnie jego specyficzna i nieco egzaltowana fraza…

czwartek, 6 czerwca 2013

Pikantnie i z humorem

Udało się! W końcu, za radą mojego brata, sięgnąłem po Pantaleona i wizytantki Mario Vargasa Llosy. Wcześniej wielokrotnie próbowałem zapoznać się z twórczością peruwiańskiego noblisty, ale każde podejście kończyło się fiaskiem. Nie dokończyłem rozpoczętych lektur Rozmowy w Katedrze, Ciotki Julii i skryby, a króciutką powieść Kto zabił Palomina Molero co prawda przeczytałem, ale w wielkich bólach…
Być może miałem rację pisząc, że nie umiem czytać tego autora? Może kiedyś wrócę do tych książek i zmienię zdanie?
Mam też nadzieję, że wśród nieznanych mi tytułów Llosy znajdę jeszcze pozycje podobne do niezwykle zabawnej opowieści o kapitanie Pantalonie Pantoja, któremu dowództwo Sił Lądowych wyznaczyło karkołomne zadanie zwerbowania oddziałów prostytutek (zwanych dla niepoznaki wizytantkami), które ruszą z pomocą żołnierzom peruwiańskiej armii, stacjonującym w najdalszych zakątkach Amazonii. Dzięki wrodzonym talentom organizacyjnym oraz wielkiej sumienności, osiągnięcia dzielnego Pantaleona szybko przerosną najśmielsze oczekiwania zwierzchników, a samemu kapitanowi Pantoja przysporzą wielu kłopotów…

Książkę polecam przede wszystkim wszystkim, ale tylko dorosłym!

czwartek, 23 maja 2013

Diabelskie wersety

Ten tekst także ukazał się w styczniowym numerze "Wiadomości Literackich":

Kto już czytał – będzie niejednokrotnie do tej książki wracał. Kto nie czytał – ma przed sobą piekielnie dobrą lekturę. Kilka miesięcy temu na półki księgarń trafiło nowe, okraszone świetnymi rysunkami, wydanie Listów starego diabła do młodego
W trzydziestu jeden listach stryja Krętacza znajdziemy instrukcje, przestrogi, nagany i z rzadka pojawiające się pochwały, jakie stary i doświadczony kusiciel kieruje do swego bratanka Piouna – nieopierzonego adepta czarciej sztuki zwodzenia ludzkich istot na złą drogę. Przebiegły i wyrachowany bies odkrywa przed młodszym diabłem, a także przed czytelnikiem, zawiłe prawdy i niuanse odwiecznej walki Zła z Dobrem. Mini-wykłady i swego rodzaju przypowieści, które w usta Krętacza włożył Lewis są bardzo wnikliwym wykładem chrześcijańskiej filozofii, obleczonym w niezwykle interesującą materię literacką. O naturze grzechu, ludzkich ułomnościach i błędach w pojmowaniu natury Zła, ale także o Kościele, Bogu, prawdziwej cnocie i właściwym rozumieniu chrześcijańskich przykazań, prawi swe diabelskie kazania Krętacz – przedstawiciel piekielnej inteligencji. Ta groteskowa konstrukcja narracyjna sprawia, że choć listy traktują o sprawach ostatecznych i wielkich, są też rodzajem zabawy, w której autor „w przebraniu” diabła układa przewrotny, infernalny katechizm. 
Dzięki tłumaczeniu Stanisława Pietraszki fikcyjny nadawca listów posługuje się piękną polszczyzną, a także łatwo rozpoznawalnym, charakterystycznym stylem wypowiedzi, co sprawia, że listy doskonale nadają się do głośnego wykonania – choćby w formie słuchowiska czy monodramu. Istnieje mistrzowska interpretacja Zbigniewa Zapasiewicza, który na potrzeby stworzenia audio-książki, wcielił się w rolę Krętacza. Ciekawą parafrazą listów od kilku tygodni posługuje się także Marek Zając – młody publicysta Tygodnika Powszechnego. Pisane przez niego teksty układają się w dalszy ciąg korespondencji pomiędzy znanymi z książki Lewisa diabłami. Tym razem Piołun został karnie przeniesiony do Polski, a stryjowskie napomnienia i rady, dotyczą teraz bieżących wydarzeń znad Wisły. Czy powinniśmy być dumni z faktu, że nawet piekło coraz bardziej interesuje się naszym krajem? Czy może raczej trzeba bić na trwogę, bo oto Polska została wybrana jako pole intensywnych i coraz bardziej bezczelnych diabelskich manewrów?

wtorek, 21 maja 2013

To nie jest dziennik!

Na zielono-czarnej okładce najnowszej książki Zygmunta Baumana znajduje się zdanie, w którym
wydawca przekonuje, że w nasze ręce trafiła „najbardziej osobista książka” słynnego socjologa, i że wbrew tytułowi – jest ona dziennikiem. Otóż myliłby się ten, kto po takim anonsie spodziewałby się prowadzonych systematycznie zapisków z życia autora; informacji o jego zaangażowaniu w prozaiczne, codzienne sprawy; intymnych zwierzeń i wszystkiego, co stawiałoby Baumana w centrum snutych opowieści czy refleksji. Książka ta jest po prostu zbiorem esejów, które co prawda zawsze oznaczone są datą dzienną – jak przystało na diariusz – ale nie mają wiele wspólnego z twórczością pamiętnikarską, gdzie głównym tematem są przypadki minionego dnia i wspomnienia z okresu młodości. Znacznie więcej miejsca poświęca w nich autor antycypacji jutra. 
W tym interesującym zbiorze znalazło się pięćdziesiąt pięć tekstów powstałych między 3 września 2010 roku a 1 marca roku 2011. Wszystkie łączy niezwykłe poczucie troski: o przyszłość naszej planety, o nowy kształt ziemskich społeczeństw, o losy wielkich religii, o kierunki globalnej polityki, o relacje między sytą północą, a głodującym południem, lecz przede wszystkim pełne współczucia myślenie o wykluczonych, pozbawionych ojczyzny, biednych, skazanych na nędzę w świecie przepychu i nadmiaru. Bauman upomina się o Cyganów, którzy włoskim i francuskim politykom służą wyłącznie jako obiekt pokazowych wojen z „nieprzystosowanymi”. Ostro krytykuje amerykańskie interwencje w Iraku i Afganistanie. Tłumaczy skąd biorą się studenckie protesty, tropi źródła niewydolności dzisiejszego systemu kształcenia oraz trudnej sytuacji na rynkach pracy. Część esejów poświęca sprawom związanym z rozwojem nowych technologii i zmianom społecznym, jakie niesie cywilizacja informatyczna. Zajmują go także procesy ekonomiczne, które odpowiadają za obecny kryzys gospodarczy. Znajdziemy tu również teksty O więdnącym zaufaniu i rozkwitającej arogancji, O nowym obliczu nierówności, O Cervantesie, ojcu humanistyki…, O tym, czy „demokracja” cokolwiek jeszcze znaczy – a jeśli tak, to co?, O Facebooku, intymności i ekstymności, O wzroście gospodarczym: czy jest nam potrzebny?, a także O dylematach wiary… 
Inspiracją do podjęcia takich, a nie innych tematów była często lektura codziennych gazet (najczęściej Le monde i New York Timesa) czy informacyjnych portali internetowych oraz nieustanne powroty Baumana do wysoko cenionej twórczości jego ulubionego pisarza – José Saramago. Wśród stałych odniesień literackich znajdziemy antyutopie Huxleya, Zamiatina i Orwella, a także prozę Alberta Camusa i Michela Houellebecqa. 
Jeśliby szukać zbioru o podobnym ładunku intelektualnym, dalekim horyzoncie myśli i szerokim spectrum podejmowanych tematów, należałoby bez wątpienia odwołać się do spuścizny innego wielkiego polskiego humanisty, który – podobnie jak Bauman – na stałe osiadł w Wielkiej Brytanii. To nie jest dziennik, bez wątpienia, przywodzi bowiem na myśl znakomite Mini-wykłady o maxi-sprawach Leszka Kołakowskiego.

Tekst opublikowano w lutowym numerze "Wiadomości Literackich".

czwartek, 9 maja 2013

Popełniłem plagiat!

I tak oto przyłapałem się na cytowaniu cudzego pomysłu jako własnego – niepomny, że już kiedyś czytałem tekst Krzysztofa Vargi, w którym autor jasno nakreślił kierunek czytelniczej ofensywy. Felieton widocznie podziałał na mnie tak dalece, że przyjąłem jego tezy za swoje i z dumą zaprezentowałem we wpisie Czytelnicy do broni! 
Oto praźródło, niezwykle inspirujący fragment tekstu Mój populizm, czyli zróbmy sobie związek czytelników z 2 września 2010 roku:

        „[…] postuluję założenie prężnego związku kółek czytelniczych. Jak w przyszłości jacyś kandydaci na jakieś urzędy z przerażeniem zorientują się, że czytelnicy to potęga – będą na wyścigi łasić się i obiecywać dotacje do bibliotek, ochronę zerowej stawki VAT na książki, różne ulgi i wcześniejsze emerytury dla czytelników. Załóżmy sobie zatem związek zawodowy czytelników, obserwowanie polskiego życia publicznego ostatnich lat dowodzi, że władza liczy się ze zorganizowaną przemocą, rolnicy i górnicy budzą szacunek u władzy, osobliwie gdy palą opony i obrzucają urzędy śrubami oraz walą łomami w policyjne tarcze, zazwyczaj po takiej demonstracji rozgoryczenia grup zawodowych władza ze zrozumieniem podchodzi do ich postulatów. […] Czemu więc nie miałaby z takim zrozumieniem podchodzić do naszych postulatów, palmy opony przed Ministerstwem Kultury, ścierajmy się z policją, z pewnością zostaniemy zauważeni. 
        To jest znana prawidłowość, bity robi się potulniejszy i bardziej skory do ustępstw, zaczyna się podlizywać bijącemu, czemu nie miałby podlizywać się bijącemu czytelnikowi?”

czwartek, 2 maja 2013

Lektura na majówkę

Dla wielbicieli kryminałów Borisa Akunina pojawienie się kolejnej powieści sensacyjnej o przygodach detektywa Erasta Pietrowicza Fandorina – Świat jest teatrem – to nie lada gratką. Twórca kilkunastotomowego cyklu, zarzekał się, że jedenasta część – Diamentowa karoca, uzupełniona zbiorem dziesięciu opowiadań (Nefrytowy różaniec), będzie ostatnią odsłoną niezwykłej biografii bohatera, którego inteligencja, nienaganne maniery, znajomość wschodnich sztuk walki, sprawność w posługiwaniu się bronią i niezawodna intuicja stawiają w równym rzędzie z Sherlockiem Holmesem, Herkulesem Poirot, Jamesem Bondem, a nawet Jackie Chanem i Ojcem Mateuszem. 
Tym razem Fandorin wkracza w nieznany sobie świat teatru. Zanim zorientuje się w panujących tu zwyczajach i zdoła otrząsnąć się z paraliżującego wolę i rozum zauroczenia, wypadki potoczą się nieoczekiwanym torem, a kilku adoratorów słynnej aktorki Elizy Altairsiej-Lointaine zdąży paść trupem. By móc swobodniej poruszać się wśród artystów i korzystać z możliwości obserwowania ich nie tylko w czasie przedstawień, ale także na próbach, Erast Pietrowicz podejmie się współpracy z teatralną trupą, a nawet spróbuje swych sił jako dramaturg. Napisaną przez Fandorina sztukę zamieszczono zresztą w książce, dzięki czemu, po przeczytaniu powieści, mamy szansę zapoznania się z tym pełnokrwistym dramatem, inspirowanym tradycjami teatru japońskiego. 
Szczególna rola (nomen omen!) przypadnie także nieodłącznemu towarzyszowi Erasta Fandorina, słudze i pomocnikowi Masie, który niczym Sancho Pansa, krok w krok podąża za swym panem, gotowy w razie potrzeby oddać za niego nawet własne życie… Czy teatr okaże się aż tak niebezpiecznym miejscem?

          „Oprócz zazdrości miłosnej istnieje też zazdrość aktorska. Główna artystka trupy jest zawsze narażona na wściekłą zawiść. Znane są przypadki, kiedy pierwszym aktorkom koleżanki przed spektaklem wsypywały do butów tłuczone szkło. Śpiewaczce operowej dodano kiedyś pieprzu do kogla-mogla, żeby straciła głos. Różnie bywa i w teatrze dramatycznym. Ale co innego – podłożyć żmiję do kosza z kwiatami, a co innego z zimną krwią otruć Smaragdowa, rozpruć brzuch Limbachowi, podciąć gardło Szustrowowi.”

Tekst jest skróconą wersją recenzji, która ukazała się w styczniowym numerze "Wiadomości Literackich".

piątek, 19 kwietnia 2013

Czytelnicy do broni!

Z przeprowadzonych przez Bibliotekę Narodową i TNS Polska badań dotyczących stanu czytelnictwa w Polsce wynika, że w 2012 roku tylko 11.1% Polaków przeczytało 7 i więcej książek. Czytanie od 1 do 6 książek rocznie zadeklarowało tylko 26,5% respondentów. Aż 34,5% osób z wyższym wykształceniem przyznało się do nieczytania jakichkolwiek dłuższych tekstów. Natomiast ogólna liczba osób, które nie wstydzą się przyznać, że przez cały rok nie sięgnęły po żadną książkę przekracza 60%! 


Te statystyki są rzeczywiście zatrważające. W związku z tak niskimi wynikami badań powstało już wiele tekstów, wywiadów i wypowiedzi publicystycznych, których autorzy biją na alarm. Znakomitości świata nauki i kultury podpisują listy wzywające ministra Zdrojewskiego, rząd i wszystkich, którzy mają jakikolwiek wpływ na politykę kulturalną i rynek książki do ratowania nas z kulturalnej zapaści. 
Mam jednak wrażenie, że uświadamianie przedstawicielom władzy, jak niski procent obywateli zainteresowany jest czytelnictwem to jasny komunikat, że nie warto się sprawą zajmować. Przecież jakikolwiek wysiłek w naprawę obecnego stanu rzeczy zostanie dostrzeżony co najwyżej przez garstkę mamutów-intelektualistów, którzy na dodatek nie są zazwyczaj skłonni do łatwego poddawania się przedwyborczym sztuczkom i populistycznym zagrywkom, ani też nie przejawiają tendencji do walki o swoje przekonania za pomocą palonych opon, zdemolowanych samochodów i witryn sklepowych czy też drogowych blokad. 
Należy więc rozpocząć zakrojone na dużą skalę akcje wysypywania książek na tory, zaklejania gazetami rozkładów jazdy, sprayowania na murach cytatów z arcydzieł literatury, natrętnego odpytywania posłów, burmistrzów i prezydentów ze znajomości lektur i bieżących nowości wydawniczych, masowego zapalania zniczy przed bibliotekami i księgarniami oraz rozdawania (w światłach kamer!) elementarzy nieczytającym politykom i celebrytom. 
Tylko w ten sposób pokażemy, że jesteśmy siłą, której lekceważyć nie można.

środa, 3 kwietnia 2013

Z książek najgorszych...

Oto (nieco skrócony) tekst mojej najbardziej jadowitej recenzji, która ukazała się w styczniowym numerze Wiadomości Literackich:

Są książki, których nie da się czytać, ale wstyd przyznać, że ich nie znamy. Są też takie, których czytanie sprawia wielką frajdę, ale ze wstydem przyznajemy się do ich lektury. Bywają niestety książki tak fatalne, że zaglądać do nich nie ma po co i nie wypada. Do tej niechlubnej kategorii należy zbiór tekstów Jana Nowickiego Mężczyzna i one, publikowanych wcześniej w „Zwierciadle”, „Gazecie Krakowskiej” i „Wróżce”. 
Znakomity aktor, wykładowca krakowskiej PWST, laureat wielu prestiżowych nagród i odznaczeń, jeden z niekwestionowanych mistrzów swojego zawodu, uwielbiany przez kobiety, niezwykle barwny i dowcipny człowiek, nie wiedzieć czemu, zdecydował się poświęcić swe teksty sprawom błahym i nieistotnym, a tam, gdzie od czasu do czasu zdarzyło mu się poruszyć nieco bardziej ważki temat, nie wyszedł poza trywialne konstatacje i popularne stereotypy. Nowicki, zamiast świadectwa własnego artystycznego zaangażowania i dorobku, proponuje nam krótkie odpowiedzi na banalne pytania dotyczące relacji damsko-męskich w stylu: o co najczęściej kłócą się ze sobą pary?, co pana drażni w kobietach?, czy zna pan sposób na miłość wiecznie szczęśliwą?, czy mógłby pan opisać swój ideał kobiety? itp. W innej części książki pojawiają się także pytania bardziej osobiste i frywolne, zadawane przez czytelniczki i czytelników „Zwierciadła”: czy chciałby być kobietą, czy próbował kiedyś z mężczyzną, jak sypia, czy chciałby się jeszcze raz narodzić, czy na pewno kocha życie i czy uprawia samogwałt… 
Nowicki pisze także niewielkie felietony, których temat wybiera sam, ale i w nich prezentuje niemal wyłącznie spostrzeżenia i przekonania dotyczące kwestii ogólnych, z rzadka odnosząc się do tego, co w samym Nowickim najciekawsze – ról, aktorskich perypetii i anegdot, a przede wszystkim tajemnej wiedzy o jednym z najtrudniejszych artystycznych wyzwań, jakim jest przedzierzgnięcie w sceniczną postać, przeistoczenie się i oddanie własnej cielesności filmowemu bohaterowi. 
O podejmowane w książce zagadnienia można zapytać każdego. Z równie udanym skutkiem mógłby na nie odpowiadać jakikolwiek celebryta, odsłaniając przed czytelnikiem domorosłą filozofię, okraszoną niewyszukanymi bon motami na dowolny temat. Takich pozycji na półkach naszych księgarń nie brakuje. Znani z tego, że są znani zawsze chętnie wypowiedzą się przed kamerą, udzielą kulinarnych porad, podpowiedzą jak się ubrać i gdzie się pokazać; opowiedzą o swoim życiu intymnym i podzielą się przekonaniami na temat Biblii… Niektórzy, dla pomnożenia zysków, sięgną nawet po pióro. Tak się stało również w przypadku książki Nowickiego, do której przedmowę napisał Kuba Wojewódzki (sic!). 
Osobom, które rzeczywiście mają coś do powiedzenia z racji znakomitego wykształcenia, doskonałej znajomości własnej dyscypliny czy choćby uprawianego z prawdziwą pasją hobby, należy stawiać pytania o to, co dla nich najważniejsze i najbliższe ich sercom. Głupotki zostawmy gwiazdom i gwiazdeczkom z tanecznych turniejów, telenowel i reklam.

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Długa zima

W marcu Pamiętnik z książek skończył trzy lata. Nie było jednak czasu na huczne urodziny. Zbyt wiele złego i dobrego działo się wokół mnie, bym mógł spokojnie i z pełnym zaangażowaniem przygotowywać kolejne wpisy. Część moich ostatnich lektur znalazła swe odbicie w recenzjach pisanych dla Wiadomości Literackich, ledwo tu wspomniana lub pominięta; część nie zasługuje na wzmiankę czy choćby krytyczny komentarz… 
Mimo wszystko, mam nadzieję, że zima się wreszcie skończy, a wraz z wyczekiwaną wiosną sprawy potoczą się nowym, prostszym torem. Tymczasem – wszystko w moich rękach!

      kiedy zabraknie pod stopami pewnego gruntu – twardej ziemi 
      to znak, że wyższym, wzniosłym celom jesteśmy przeznaczeni

sobota, 16 marca 2013

Bajka na wskroś prawdziwa

Czasem literatura w zaskakujący sposób potrafi komentować rzeczywistość. Poniżej fragment, który dziś przeczytałem w jednej z Bajek z lewej kieszeni Aleksandara Prokopieva:

     „Ja z królową miałem dużo gorzej.
     - Nie można nic na siłę – powiedziała i wyrzuciła mnie bez mrugnięcia okiem. 
     Niech ktoś powie, że nie robiłem dla niej wszystkiego! Poświęciłem swoje życie, by ją zadowalać. […] 
     A co dała mi w zamian? Wyśmiewała mnie za moimi plecami, w otoczeniu swoich tak zwanych dworskich dam, wstrętnych lizusek. Dowiedziałem się, że porównywała mnie do hobbita, mówiła, że jestem prostakiem z brudem za paznokciami. A dworzanki chichotały, i głośno, i skrycie. Ale one są kobietami. Przed nią udawały uprzejmość: «Co u pana słychać? Dawno pana nie widzieliśmy u naszej pani» - a na korytarzu wypinały do mnie dupy i cycki. […] 
     Ale nie ujdzie jej to na sucho! Myśli, że łatwo zapomnę, co mi zrobiła? Nigdy! […] 
    Teraz jestem zdecydowany! Powiem prawdę o niej, ze wszystkimi potwornościami i pikantnymi szczegółami.”

piątek, 22 lutego 2013

Rok Henryka Goldszmita?

W styczniowym numerze Wiadomości Literackich ukazał się mój wywiad z Wojtkiem Lasotą – Prezesem Fundacji Korczakowskiej, w którym prosiłem mojego rozmówcę o podsumowanie przedsięwzięć związanych z rokiem Janusza Korczaka. Pod koniec zadałem nieco prowokacyjne pytanie:

Czy fakt, że Janusz Korczak był Żydem nie stanowi pewnej przeszkody dla swobodnego i szerokiego popularyzowania jego postaci?

Myślę, że żeby komuś przeszkadzało to, że Korczak, Henryk Goldszmit, był Żydem, ten ktoś musi najpierw to wiedzieć. A to wcale nie jest, w powszechnym odbiorze, takie oczywiste. Korczaka nadal postrzega się stereotypowo. Przeciętnemu człowiekowi kojarzy się on z „Królem Maciusiem Pierwszym”, sierotami i utrwalonym w zbiorowej świadomości przekonaniem, że dobrowolnie poszedł ze swoimi podopiecznymi na śmierć. Większość ludzi zupełnie nie widzi tego, że Korczak jako Żyd był na tę śmierć niejako skazany. 
Wydaje mi się, że tak słaba znajomość biografii Janusza Korczaka i pokutujące wciąż na jego temat stereotypy, tłumaczą być może niezwykły fenomen przyjęcia w naszym sejmie propozycji roku Korczaka przez aklamację. Nie było ani jednego głosu przeciwnego, lub wstrzymującego się.
Pomyślałem przewrotnie, że kiedy pojawią się głosy sprzeciwu w odniesieniu do idei i postaci Korczaka, w tym też takie, które odwołują się do jego żydowskości, to będzie paradoksalnie pokazywać, że recepcja tej postaci staje się głębsza.”

środa, 13 lutego 2013

Bycie ojcem dla początkujących

Ponieważ od kilku miesięcy nie mogliśmy się z żoną doczekać przyjścia na świat naszego pierwszego dziecka (Tymoteusz urodził się 4 lutego!), nasze lektury zaczęły w sposób naturalny krążyć wokół tematów związanych z macierzyństwem, przebiegiem ciąży i wychowaniem małego człowieka. Do ulubionych pozycji należy książka Leszka K. Talki Dziecko dla odważnych, której autor w demaskatorskim i pełnym humoru stylu rozprawia się z mitami o słodkich malusińskich i wiecznie szczęśliwych, dumnych ze swych pociech rodzicach. Talko napisał także, utrzymany w podobnym klimacie, specyficzny poradnik dla ojców, który niedawno dostałem od mojej żony. Jego tytuł – Pomocy, jestem tatą. Czyli jak być dobrym ojcem i nie osiwieć zbyt szybko – mówi sam za siebie. Wśród wielu ciekawych spostrzeżeń i niesłychanie zabawnych anegdot, moją uwagę przykuł krótki fragment nawiązujący poniekąd do słynnej i słusznej akcji „Cała Polska czyta dzieciom”:

      „Większość ludzi wierzy, że ich dzieci zmądrzeją, jeśli będzie się im czytać książki. 
    Hm, jak się okazuje, to tylko część prawdy. Autorzy Freakonomii przytaczają wyniki badań. Okazało się, że dzieci, którym rodzice czytali, i te, którym nie czytali, nie różniły się specjalnie od siebie. Ich wyniki w szkole też nie odbiegały od średniej. Za to olbrzymia różnica była między dziećmi, których rodzice sami dużo czytali, mieli w domu dużą bibliotekę i regularnie kupowali książki, a tymi, których rodzice sami książek nie czytali. 
      Dziecko nie jest głupie. Nie oszukasz go. Jeśli nie czytasz książek (jasne, masz dużo pracy i od roku obiecujesz sobie, że jak tylko znajdziesz chwilę, to coś przeczytasz), to niby dlaczego ono ma czytać? Jeśli sam zapominasz o myciu zębów – dlaczego ono ma pamiętać? […] 
       Dlaczego ma nie krzyczeć na innych, jeśli ty krzyczysz? […] 
      Myślisz, że dziecko polubi warzywka, jeśli tata woli frytki? I widzi, że tata wcina te frytki, popijając coca-colą albo piwkiem. […] 
     Myślisz, że nauczysz je, jak zdobywać szacunek, jeśli kłócisz się z żoną i wychodzisz, trzaskając drzwiami? 
       Wolne żarty.”

Za tę dowcipną, inteligentną i, mam nadzieję, przydatną lekturę dziękuję właśnie żonie, która od kilku dni dzielnie znosi brak snu, przewijanie i karmienie Tymka o 3:50 w nocy i moje nieudolne próby pomocy (rym niezamierzony, ale znaczący).

niedziela, 27 stycznia 2013

Mężczyzną być…

Właśnie czytam bardzo dobrą książkę Izabeli Meyzy i Witolda Szabłowskiego, którzy by przekonać się jak żyli ich rodzice, postanowili na kilka miesięcy przenieść się w lata osiemdziesiąte. W tym celu wynajęli mieszkanie w bloku z wielkiej płyty, zaopatrzyli w odpowiednie ubrania, sprzęty i porzuciwszy dobrodziejstwa kapitalizmu (począwszy od Internetu i dzisiejszych cudów techniki, a skończywszy na dezodorancie i podpaskach…) rozpoczęli swoją przygodę, której owocem jest książka Nasz mały PRL. Pół roku w M3 z trwałą, wąsami i maluchem
Prócz wielu zabawnych sytuacji, trafiłem w niej również na przekorny, choć z drugiej strony – jakże trafny, fragment o dzisiejszych rozterkach wieku męskiego: 

       „Dziś mężczyzna nie może już być mężczyzną. Ma sprzątać, prać, gotować, ładnie się ubierać, nie bić, przytulic, pomóc urodzić dziecko, zrobić sobie trwałą jak Piotr Rubik, ale jednocześnie – zarobić na rodzinę, mieć umięśnione ramię, podejmować szybkie decyzje, ważyć słowa. Innymi słowy: ma być jak góralski domek zabawka, z którego zależnie od pogody raz wychodzi baba, a raz chłop. Jednego dnia ma być mężczyzną, drugiego kobietą, trzeciego – Piotrem Rubikiem właśnie. I jeszcze sam ma wyczuć, który dziś jest dzień.”

niedziela, 20 stycznia 2013

Biografia Korczaka dla dzieci

Szukając nagród dla laureatów konkursu Korczakowskiego, który organizowałem w moim ośrodku kultury, trafiłem, dzięki uprzejmości Wojtka Lasoty – jednego z jurorów, na przepiękną książkę Po drugiej stronie okna. Opowieść o Januszu Korczaku. Nie sądziłem, że biografię Starego Doktora można w tak mądry i ciepły sposób przedstawić dzieciom (sic!). Wszystko to za sprawą tekstu autorstwa Anny Czerwińskiej-Rydel, która w prosty i przystępny sposób opowiedziała historię Korczaka tak, by była ciekawa i poruszająca zarówno dla młodszych, jak i nieco starszych odbiorców (do których i siebie zaliczam). Książka wyszła nakładem wydawnictwa Muchomor, które wszystkie swoje tytuły adresuje do dzieci. Dołożono wszelkich starań, by zyskała oryginalny i bardzo atrakcyjny wygląd. Jest więc nie tylko wzruszającą podróżą śladami Janusza Korczaka, ale także ładnym przedmiotem. Jest książką, z którą da się zaprzyjaźnić, czego i Państwu życzę!

P.S.: Jestem ogromnie wdzięczny panu Tomaszowi Podgórskiemu z Muchomora za okazane serce i duży rabat.

poniedziałek, 14 stycznia 2013

Teatr powinien być dobry

Tuż przed weekendem ukazał się najnowszy numer gazety ARTBok* (kwartalnik Białołęckiego Ośrodka Kultury), a w nim moja rozmowa z Prodziekanem Wydziału Reżyserii warszawskiej Akademii Teatralnej, historykiem sztuki - Jarosławem Kilianem, który od lat, jako juror, towarzyszy organizowanemu przez mój ośrodek kultury Ogólnopolskiemu Festiwalowi Teatrów Amatorskich "Garderoba Białołęki". Oto mały, lecz ciekawy i ważny dla mnie fragment:

Ja: Wkurza mnie przekonanie niektórych jurorów, słyszane na festiwalach coraz częściej, że teatr amatorski powinien przede wszystkim zajmować się problemami jego twórców, którzy o swoich przeżyciach, troskach i radościach opowiedzą na dodatek za pomocą autorskiej formy, własnego tekstu i partytury spektaklu powstałej w procesie improwizacji i eksperymentów. Co pan myśli o takim szufladkowaniu amatorów?

Jarosław Kilian: To wcale nie musi być tak. Takie stawianie sprawy jest próbą zepchnięcia ruchu amatorskiego do roli jakiejś terapii, do sposobu opowiadania samemu o sobie, do działalności, której głównym adresatem jest sam twórca. 
Co prawda każdy artysta w jakiś sposób, za pomocą sztuki, mówi o sobie. Również, kiedy opiera się na cudzym tekście, cudzej twórczości. Trzeba mieć w sobie dużą dozę bezczelności, albo mocne przekonanie o ważności własnego przekazu, by decydować się na zawracanie innym głowy swoją prywatnością. Poza tym, niebazowanie na gotowym tekście, wypracowanie spektaklu autorskiego od a do zet, jest o wiele trudniejszym wyzwaniem teatralnym, niż praca w oparciu o dobry dramat, który także często pozwala nam mówić o nas. O nas przecież opowiada Sofokles, Szekspir i Czechow. Mickiewicz i Fredro też. 

Ja: Trzeba jednak przyznać, że i z takich działań, które u swych podstaw mają właśnie terapię albo poszukiwanie własnej formy wypowiedzi, mogą również wyrastać znakomite spektakle.

Jarosław Kilian: Oczywiście. To są różne metody. Nie ma jednego przepisu. Ci, którzy mówią, że są przepisy, najczęściej ulegają skostnieniu. Siła artysty polega na chęci poszukiwania jakichś nowych odkryć, własnej drogi, nawet jeżeli ta droga jest czasem błędną ścieżką, albo nie prowadzi od razu do ważnych rezultatów. Trzeba się więc wystrzegać mówienia jaki powinien być teatr amatorski, jaki powinien być teatr zawodowy; on po prostu powinien być dobry, interesujący dla widza, nieprzewidywalny, porywający, piękny.

*gazeta dostępna bezpłatnie w siedzibie i na stronie Białołęckiego Ośrodka Kultury