wtorek, 23 września 2014

Instrukcja obsługi bachora

Czy ktoś z Państwa trafił kiedykolwiek na skuteczny i sensowny poradnik dotyczący radzenia sobie z żoną, mężem, dzieckiem lub teściową? Jeśli tak – to gratuluję i proszę o przedłożenie jakichś wiarygodnych dowodów…

Jestem absolutnie przekonany, że nie istnieje, bo istnieć nie może, instrukcja obsługi drugiego człowieka. Jednak wielu autorów (psychologów, trenerów, nauczycieli, księży, pedagogów, a w końcu doświadczonych rodziców czy znanych małżonków) próbuje wmówić nam, że oto poznali sekret wychowania sobie wiernego męża, oddanej żony lub najszczęśliwszego na świecie dziecka.

Jako młody rodzic, zaglądam czasem do podsuwanych mi książek, których lektura ma sprawić, bym stał się superojcem i megatatą w jednym. Znajduję więc wiele zapewnień, rad, sposobów, tricków, podpowiedzi, propozycji kar i nagród, informacji o niezbędnych gadżetach, bez których nie może się obejść rodzic XXI wieku. A wszystko to podlane zazwyczaj jakimś pseudo-psychologiczno-filozoficzno-moralno-pedagogicznym sosem.

Zdesperowany rodzic kupi wszystko, łącznie z elektronicznym podgrzewaczem do pieluch i podręcznikiem języka migowego, którym ponoć porozumiewać się potrafią nawet kilkumiesięczne kwilące bobaski. Ja aż tak zdesperowany nie jestem!

Jedne z instrukcji obsługi małego berbecia odkładam z obrzydzeniem. Na przykład książkę Harveya Karpa Najszczęśliwsze dziecko w okolicy – jeden z dziesiątek tytułów kalkowanych z angielskiego (język polski stał się dla tłumacza barierą nie do przejścia), zawierających więcej zapewnień o swojej skuteczności niż samych porad. Co jednak najgorsze – autor przekonuje, że nasze dzieci to po prostu jaskiniowcy, więc jedyną właściwą metodą wychowawczą jest przeistoczenie się rodzica w małpoluda, który zamiast wprowadzać dziecko w świat zamieszkały przez, bądź co bądź, osobników cywilizowanych, sam zostanie jaskiniowcem.

Są też książki, które czytam z większym zainteresowaniem. Jak choćby napisany z dużą dozą humoru poradnik Toma Hodgkinsona Być rodzicem i nie skonać. To wielka zachęta do bycia rodzicem „na luzie”, czyli takim, który nie za bardzo angażuje się w organizowanie czasu potomstwu, lecz daje mu przede wszystkim spokój i nie przeszkadza w naturalnych zabawach, nie rezygnując z własnych przyjemności, takich jak spanie na kanapie czy picie wina. W tej części, choć uwodzicielska – nie zgadzam się z autorem. Ale i on sam się ze sobą nie zgadza, gdy kilka strona dalej pisze, że ojciec i matka powinni jak najwięcej bawić się z dziećmi, samemu wymyślając i „produkując” dlań zabawki (najlepiej z drewna), zapewniając mi częste przebywanie na łonie natury i angażować całą rodzinę do najróżniejszych prac domowych, które stać się powinny przyjemnością, a nie karą czy przykrym obowiązkiem.

Hodgkinson, kiedy tylko może, zachwala dobrodziejstwa natury, jako przestrzeni dostarczającej bezpłatnej i najbardziej pożądanej dla dzieci zabawy, nadającej się także znakomicie do celów naukowych i dydaktycznych. Radzi, by unikać lunaparków, multipleksów i placów zabaw, stawiając na wspólne wypady za miasto lub po prostu do parku. Choć najlepiej i najtaniej jest zostać w domu.

Książka jest w równej mierze ciekawa, co irytująca. Uderzają sprzeczne twierdzenia i porady. Antykonsumpcjonizm i deklarowana niechęć do miejsc, w których rodzinne spędzanie czasu nieodzownie wiąże się z wydawaniem pieniędzy, mają swój finał w kolejce do McDrive’a. Miłość dzikiej natury ustępuje wygodnemu leniuchowaniu przed telewizorem (jak przystało na rodzica „na luzie”).

Autor w wielu miejscach odwołuje się do pism osiemnastowiecznych filozofów (Johna Locke’a i Jean-Jaques’a Rousseau). Z lubością cytuje ich dzieła poświęcone wychowaniu dziecka. Zapomina, że i uwielbienie natury ma u niego równie oświeceniowy charakter. Przyroda, również wieś, przedstawiana jest jako idylliczna, bezpieczna i dająca wytchnienie – czyli nieprawdziwa. Hodgkinson, w tym właśnie duchu, maluje nawet obraz biednej, nieodzianej, zmarzniętej i brudnej, lecz jakże szczęśliwej i zdrowej wiejskiej dzieciarni…

Nie dajcie się zwieść!

czwartek, 4 września 2014

Indie raz jeszcze

Drugi raz w tym roku sięgnąłem po książkę nieznanej mi wcześniej autorki – Pauliny Wilk. Drugi raz wszedłem w świat wielkich i odległych Indii, bo o nich właśnie młoda dziennikarka pisze w swej reporterskiej opowieści. Tę książkę naprawdę warto przeczytać. Uważam, że jest znacznie lepsza od opisanej tu przeze mnie wcześniej. Inaczej bowiem niż u Skawińskiego, Lalki w ogniu pomyślane zostały jako całość, a nie zbiór uprzednio powstałych tekstów o różnej tematyce i odmiennych formach.

Autorka ma znakomite pióro, co potwierdziła także w swojej późniejszej książce, poświęconej zbiorowemu portretowi pokolenia moich rówieśników (o Znakach szczeólnych czytaj tutaj). Jej sprawność pisarska dodaje blasku z założenia nieliterackim tekstom; sprawia, że ich lektura jest po prostu przyjemnością, a klarowny zamysł kompozycyjny i przystępność, z jaką potrafi oddać egzotyczne dla nas realia i zawiłości obcej kultury, powodują, że nawet laik – taki jak ja – może śmiało wejść na nieznany grunt i bez obaw dać się prowadzić swojej przewodniczce – Paulinie Wilk.

     „Indie żyją w wielu stuleciach naraz. […] Kariera w korporacji, zamiłowanie do cheeseburgerów i stypendium na brytyjskiej uczelni zwykle znajdują spektakularny finał w hinduskiej ceremonii ślubnej i małżeństwie ze znajomą dziewczyną czy chłopakiem, odpowiednio urodzonymi i zaakceptowanymi przez rodzinę. […]
     Indyjska diaspora szczyci się konserwatyzmem. Im bogatsze rodziny i im więcej mają możliwości, tym bardziej rygorystycznie przestrzegają rytualnej i rodowej czystości – w zamożnych i wpływowych domach biją dwa zegary. Ale tylko jeden posuwa czas naprzód. […]
      Czasy różnie odmierzane, pochodzące z odległych epok, sąsiadują ze sobą w całkowitej obcości: Indie to wszechświaty, które się rozmijają. Bosonogie sprzątaczki z modnych apartamentowców odbywają podróż w czasie. Pochodzą z wiosek pozbawionych prądu i bieżącej wody, żyjących zgodnie z rytmem dnia i nocy. Nowoczesność zjawia się tam jedynie w postaci plastikowego dzbana na wodę, tanich ubrań z poliestru i butelek coca-coli. 
      Stamtąd kobiety trafiają do rozświetlonych metropolii, gdzie skrupulatnie odtwarzają dawny styl życia. Gotują na żywym ogniu, śpią na ziemi, rodzą bez opieki lekarskiej. Najmują się do pracy w ekskluzywnych domach pełnych tajemniczej elektroniki, której boją się dotknąć. 
   Nad głowami niepiśmiennych biedaków przelatują odrzutowce. […] Wieżowce ze szkła i stali rosną dzięki bambusowym rusztowaniom powiązanym konopnymi linami. Tłuste byki ciągną na polach drewniane pługi i płoszą się na dźwięk motorów. […] Jednego dnia rozmijają się wieki.”

Serdecznie dziękuję moim przyjaciołom, którym bezczelnie buchnąłem tę książkę z półki.