czwartek, 28 sierpnia 2014

Indie - terra incognita

O Indiach wiem niewiele. Rzadko w swoich lekturach sięgam po dalekowschodnią tematykę. Jedną z takich niecodziennych książek jest zbiór reportaży Pawła Skawińskiego Gdy nie nadejdzie jutro. Zamieszczone w nim teksty nie składają się na kompletny obraz indyjskiej rzeczywistości, bo i nie mogą. Tak ogromny świat, nieustannie pulsujący, migotliwy, pełen skrajności i nadmiaru; barwna mozaika kulturowa, patchwork różnorakich tradycji i wierzeń, nie daje się ogarnąć jednym spojrzeniem.

Autor pozwala nam zajrzeć pod powierzchnię popularnych wyobrażeń i stereotypów. Zagląda w miejsca, które nie mieszczą się w romantycznym krajobrazie, w którym ekscytacja egzotyką łączy się z bajkowym portretem Indii, znanym z popularnych produkcji Bollywood.

Dodatkową niespodziankę sprawiły mi zamieszczone w książce zdjęcia Ewy Morawskiej – mojej koleżanki ze szkoły średniej, która już w liceum zdradzała różnorakie talenty artystyczne.

     „«Od czasów Homera każdy Europejczyk cokolwiek by powiedział o Oriencie, będzie to rasistowskie, imperialistyczne i prawie kompletnie etnocentryczne», twierdził urodzony w Jerozolimie Amerykanin arabskiego pochodzenia [Edward Said]. […] pił nie tylko do przeciętnego obywatela Zachodu, lecz także do środowiska akademickiego, które w swoich badaniach z góry zakładało, że Wschód jest irracjonalny i upadły, a Zachód rozumny i dojrzały. A to z kolei usprawiedliwiało kolonizatorów w dziele cywilizowania barbarzyńskiej Azji. 
     Czy coś się zmieniło? Nasze postrzeganie świata kształtują media. A tam Indie to przecież wyłącznie egzotyczna ciekawostka, zapychacz serwisów internetowych. Dominują newsy o zaślubinach żab (jako remedium na suszę), zaręczynach dziewczynki z psem (za radą astrologa), o mężczyźnie z Radżastanu, który zginął od eksplozji telefonu komórkowego, lub Lakshmi, dziewczynce o ośmiu kończynach uznanej za boginię.
      Obraz kraju pełnego biedy, krów i slumsów trochę łagodnieje dzięki […] filmom z bombajskiej fabryki marzeń – Bollywood. […]
      Większość z nas nie chce słyszeć o biedzie, woli odkrywać Indie bajkowe, ewentualnie mistyczne, i szukać tam «głębszego sensu».”

środa, 27 sierpnia 2014

Prawo pięści

Mój tata, opowiadając o Warszawie sprzed moich narodzin – w szczególności tej prawobrzeżnej, zawsze podkreślał, że zarówno w szkole, jak i na podwórku, przy trzepaku czy pod budką z piwem, wśród małych chłopców i starszej łobuzerki istniał pewien kodeks zachowań. Podwórkowej sprawiedliwości dochodzono często z użyciem pięści, ale zawsze stając sam na sam z przeciwnikiem – do pierwszej krwi, albo do „basta”. Napady watahą z użyciem kijów czy innych narzędzi były nie do pomyślenia. Drobni złodziejaszkowie, w imię osiedlowej solidarności, nie okradali sąsiadów. Chroniono młodszych i nie zaczepiano dziewczyn. W cenie był honor i dotrzymywanie słowa.

Ja, jako mały chłopak kilkakrotnie zostałem pobity przez bandę wyrostków – często „kolegów z ławki”. Widziałem szkolne przepychanki i bijatyki, w których uczestniczyły także dziewczęta. Wulgaryzacji uległ młodzieżowy język; rozluźniły się lub zanikły normy współżycia – zarówno tego podwórkowego, dziecięcego, jak i dorosłego.

Książka Nikołaja Lilina pokazuje brutalny świat syberyjskich przestępców, przesiedlonych do Naddniestrza; prawdziwych kryminalistów – silnych, niebezpiecznych, szkolonych do przestępczego życia od najmłodszych lat. Ich społeczność nie funkcjonuje jednak wyłącznie na prawach mordu i grabieży. Zasadą życia i postępowania wśród mieszkańców Dolnej Rzeki są syberyjskie prawa i tradycje. Trochę na wzór więziennej grypsery i specyficznych, jasno określonych kodów, gestów i zachowań znanych z zakładów karnych całej Rosji, tworzono kodeks, którego zasady obowiązywały również na wolności. Ich podstawą było także przywiązanie do religii prawosławnej oraz niezliczonej masy przeróżnych zabobonów i ludowych legend. Szacunek do starszych, dotrzymywanie obietnic i przysiąg, opieka nad ludźmi dotkniętymi chorobami (w szczególności umysłowymi), solidarność z całą społecznością jako rozległą rodziną, szczególne obowiązki wobec własnych pobratymców, wyrafinowany język przestępczej dyplomacji, ale także zasady obchodzenia się z bronią, bezlitosne reguły wojen pomiędzy gangami, brutalne prawa zemsty, którym podlegali także bardzo młodzi chłopcy – wszystko to zawierało się w kodeksie tamtego życia.

Autor poznał ów kodeks wychowując się wśród naddniestrzańskich Sybiraków. Niezwykle bezpośrednio, bez zbędnych komentarzy i upiększeń, opisuje zdarzenia sprzed ponad dwudziestu lat, podkreślając przy tym smutny fakt powolnego odchodzenia tamtejszej społeczności od dawnych norm i zasad.

Być może, jak każe sądzić Mateusz Salwa – tłumacz książki, trudno traktować ją jako autentyczną autobiografię. Jest to raczej paradokument, którego kanwą były młodzieńcze doświadczenia autora. Uważny czytelnik dostrzeże zresztą niekonsekwencje fabularne i nieścisłości. Nie zdołają one jednak zepsuć tej lektury.

Książkę otrzymałem dzięki uprzejmości Księgarni Matras.

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Języczek uwagi

Trzej muszkieterowie polszczyzny, trzej wybitni językoznawcy, kulturyści (tak mówi się o specjalistach od kultury języka), dobrze znani szerokiej publiczności z wielu programów, audycji, książek i słowników, podpowiadających nam jak mówić poprawnie. Ich pasjonująca rozmowa, moderowana przez Jerzego Sosnowskiego (radiowca i również polonistę), odkrywa przed nami meandry naszego języka, jego możliwości i ograniczenia, cechy przezeń nabyte i wrodzone, tendencje, procesy, a także scenariusze rozwoju. Profesorski tercet nie prowadzi tu jednak akademickiej dyskusji, nie przemawia ex cathedra. Panowie Bralczyk, Miodek i Markowski rozmawiają ze sobą na przyjacielskiej stopie, swobodnie i z humorem. To właśnie ich dowcip (tożsamy niegdyś z inteligencją) i niebagatelne zdolności w operowaniu ciętą ripostą stanowią o prawdziwym uroku książki, która ponadto, dzięki Przemkowi Dębowskiemu i Wojtkowi Kwiecień-Janikowskiemu zyskała znakomitą, oryginalną szatę graficzną, zasługującą na osobne pochwały. Polecam jej lekturę wszystkim, przytaczając na zachętę krótki, jakże wulgarny passus:

„Miodek: Musimy powiedzieć też, że owszem, ubolewamy nad stopniem zwulgarnienia stadionów, ulicy, tramwajów, ale – bądźmy szczerzy – tysiące dowcipów bez wtrącanych weń wulgaryzmów przestaje być dowcipami. Opowiem jeden: Znany warszawski reżyser namawiany jest do tego, żeby się przeprowadził do Wrocławia. «Tu jeszcze gruzy, ruiny i zgliszcza, kiedy ta Warszawa stanie na nogi? Więc przyjedź do Wrocławia!». Lecą argumenty socjologiczne. «Nie, nie, ja Warszawie będę wierny do końca życia». Pada więc inny argument: «Słuchaj, Wrocław to miasto zieleni, parków…». A on na to: «A co ja, k…, mszyca jestem?». I teraz powiedzcie to bez tego przerywnika…

Bralczyk: Tak, bez mszycy byłoby gorzej…”

Niniejszą książkę kupiłem sobie sam!