niedziela, 31 grudnia 2017

Lektury minionego roku

Wraz z życzeniami najlepszych czytelniczych wrażeń, poruszeń serca i myśli w nadchodzącym roku, spotkań z ulubionymi i zupełnie nam jeszcze nieznanymi autorami, publikuję tradycyjną już kwerendę moich lektur 2017. Pozycje pogrubione sprawiły mi najwięcej przyjemności.

Z wytypowaniem książki roku miałbym problem, który rozwiązać może rozdzielenie werdyktu na fiction i non-fiction. W drugiej kategorii niepodzielnie panować będzie Głód Caparósa, w pierwszej Król Twardocha i opowiadania Jacka Cygana Przeznaczenie, traf, przypadek. Z książek, których nie wytłuściłem, czytelniczą radochę sprawiły Pypcie na języku Rusinka, niezwykle smaczne tomiki nieodżałowanego mistrza Młynarskiego, książki Jądro dziwności i Dopóki życie trwa oraz Obwód głowy. Czułą strunę obudziły czytane ponownie opowiadania hospicyjne Jana Grzegorczyka.

Na podium dla najgorszych, rozczarowujących, pretensjonalnych stawiam trzy książki - Jak pokochać centra handlowe, Pochłaniacz i najlepszą z nich, choć sprawiającą największy zawód - Wzgórze psów.

1.       Elizabeth Strout: Mam na imię Lucy
2.     Maciej Płaza: Skoruń
3.     Margaret Atwood: Czarci pomiot
4.     Szczepan Twardoch: Król
5.      Natalia Fiedorczuk: Jak pokochać centra handlowe
6.      Jan Grzegorczyk: Perła. Afrykański przypadek księdza Grossera
7.      Ilona Wiśniewska: Hen
8.      Marie Freyssac: Sceny z życia rosyjskich milionerów
9.     Martin Caparós: Głód
10.   Wojciech Młynarski: Róbmy swoje
11.    Wojciech Młynarski: W co się bawić?
12.   Peter Pomerantsev: Jądro dziwności
13.  Marcin Kącki: Białystok. Biała siła, czarna pamięć
14. Jacek Cygan: Przeznaczenie, traf, przypadek
15.   ks. Jan Kaczkowski: Grunt pod nogami
16.   O. Leon Knabit OSB: Od początku do końca (rozmawiają Wojciech Bonowicz i Artur Sporniak)
17.   Jan Grzegorczyk: Niebo dla akrobaty
18.   Szczepan Twardoch: Zimne wybrzeżae
19.   Marcin Kącki: Fak maj lajf
20.  Wojciech Tochman: Córeńka
21.  Michał Olszewski: #upał
22.  Kazimierz Orłoś: Dziewczyna z ganku
23.  Roman Gren: Wyznanie
24.  Umberto Eco: O bibliotece
25.  Jakub Żulczyk: Wzgórze psów
26.  Hendrik Groen: Dopóki życie trwa
27. Jose Saramago: Miasto ślepców
28.  Agnieszka Suchowierska, Wojciech Eichelberger: Królewicz Śnieżek. Baśniowe stereotypy płci
29.Margaret Atwood: Opowieść Podręcznej
30.  Italo Calvino: Niewidzialne miasta
31.   Michał Rusinek: Pypcie na języku
32.  Filip Springer: Miasto Archipelag
33.  Jerzy Borowczyk, Michał Larek: Punkty zapalne. Dwanaście rozmów o Polsce i świecie
34.Bartek Sabela: Afronauci
35.  Włodzimierz Nowak: Obwód głowy
36.  Marcin Rotkiewicz: W królestwie Monszatana. GMO, szczepionki i gluten
37.  Katarzyna Bonda: Pochłaniacz
38.  Wojciech Jagielski: Trębacz z Tembisy. Droga do Mandeli
39.  Jacek Cygan: Życie jest piosenką
40. Elisabeth Asbrink: 1947. Świat zaczyna się teraz

P.S. Zrobiłbym ogromną krzywdę Maciejowi Płazie, którego piękną powieść Skoruń dopisuję niniejszym na podium dla zeszłorocznych zwycięzców. Ten młody autor pisze tak, jakby terminował u samego Myśliwskiego.

środa, 20 grudnia 2017

Co za grubo, to niezdrowo

Co każe autorom pisać książki o rozmiarach encyklopedii? Opasłe, barokowe tomiszcza mają zapewne łudzić nas wspaniałą, epicką, pełną rozmachu i literackiego mięsa fabułą, która jednak najczęściej gubi się w tak szeroko zakrojonym materiale, gąszczu wątków i planów narracyjnych. Sprawdza się najczęściej stara zasada, że zwięzłość jest miarą talentu, a niepohamowana płodność artystyczna objawia się zazwyczaj miałkością treści.

Sięgnąłem w tym roku po dwie (bądź co bądź) kryminalne powieści liczące znacznie powyżej 500 stron: Wzgórze psów Jakuba Żulczyka i Pochłaniacz Katarzyny Bondy. Obie przegadane, bardzo statyczne, nudne. W obu głównego bohatera (u Bondy - bohaterki) nie da się lubić, trudno się z nim identyfikować, kibicować jego poczynaniom.

O ile Żulczyk bodaj świadomie używał z rozmachem retardacji, czy też dygresji pozwalających wejść czytelnikowi głębiej w psychikę postaci, o tyle Bonda po prostu poległa na poziomie konspektu powieść rozpada się na tak wiele wątków (niektóre z resztą pozostają nie domknięte lub wręcz porzucone), ma tak wielu protagonistów, że puchnie od ich nadmiaru, skutecznie przytłaczając kryminalną intrygę.

Żulczyk ponadto pisze dobrym językiem, ciekawym, ostrym i potrafi przecież stworzyć tak znakomite rzeczy jak Ślepnąc od świateł też pokaźne objętościowo, będące z resztą wyjątkiem od przytoczonej wyżej reguły. Dlatego zawodzi podwójnie!

Bonda posługuje się językiem płaskim, pozbawionym literackiego szwungu, wyczucia, smaku. Nie czytałem jej wcześniej i wszystko wskazuje na to, że więcej tego nie zrobię strata czasu. Bardziej wytrwali czytelnicy przekonują mnie, że kolejne tomy cyklu Żywioły są napisane bardzo podobnie. Ponoć niektórym to się podoba. Mnie pozostanie dziwić się tak wielkiej popularności, tak marnej pisarki.

Po kolejną książkę Żulczyka sięgnę obowiązkowo, licząc na powrót do dawnej formy.

piątek, 8 grudnia 2017

Dla siebie, dla rodziny

mam kochaną żonę, wspaniałego syna
ze mną do kompletu wzorowa rodzina

każde z nas jest inne i niepowtarzalne
każde na swój sposób prawie idealne

Tymek – super-średniak, lubi niespodzianki
książki, bajki, słodycze, klocki, układanki
zna już wszystkie litery i uczy się czytać
wie, że Tatę może o wszystko zapytać

Ania, nasza Misia, dba o swych chłopaków
dogląda, przytula, daje moc buziaków
cieszy się z naszych sukcesów, chwali, dopinguje
surowo jedynie swych uczniów traktuje

Ja – mąż swojej Misi oraz dumny tata
jestem z Wami zwycięzcą, królem, mistrzem świata
i nawet, gdy mnie nie ma, bo gram lub pracuję
myślę o Was, tęsknię, kocham, potrzebuję

                                                                          
Tomek, Mikołajki 2017

piątek, 17 listopada 2017

"Afronauci"

Połowa lat sześćdziesiątych. Zambia właśnie przestała być kolonią brytyjską i z Rodezji Północnej przemieniła się w niepodległą Zambię. W jej stolicy, Lusace, weteran II wojny światowej, partyzant i bojownik o wolność swojego narodu, wreszcie szef ochrony pierwszego prezydenta Kennetha Kuandy zakłada Narodową Akademię Nauki, Badań Kosmicznych i Filozofii. Z dziecięcą wiarą Edward Mukuka Nkoloso realizuje swój autorski program podboju Kosmosu - bez pieniędzy, niezbędnej wiedzy, sprzętu... Zbiera kilkoro chętnych młodych ludzi i przygotowuje ich do lotu na Księżyc. Przyszli kosmonauci robią pajacyki, bujają się na ogromnych huśtawkach, toczą się po niewielkiej pochyłości w metalowej beczce. Szef i zarazem instruktor poświęca tym ćwiczeniom prawie cały swój czas, przekonany, że zdoła dotrzeć na Srebrny Glob lub na Marsa przed Rosjanami i Amerykanami.

Bartek Sabela z wielką wytrwałością odkurza historię niezwykłego człowieka; tropi ślady jego dawnej działalności, stara się dotrzeć do osób, które mogą coś o tym zadziwiającym wizjonerze opowiedzieć jako świadkowie lub uczniowie osobliwej Akademii. W tym, co odkrywa przed nami można widzieć niedorzeczny epizod, szalony plan czarnoskórego Don Kichota. Można też zajrzeć nieco głębiej, zapytać o źródła tak bezkompromisowej wiary w rzecz niemożliwą, próbować odsiać ziarna od plew, by pojąć, że ta historia wymyka się naszemu rozumieniu. Dostrzec jej metafizyczny wymiar, który w naszym świecie już dawno przestał istnieć.


Za książki:

       „W tej historii jest coś, czego nie potrafię zrozumieć, coś, co porusza się na zupełnie innych, afrykańskich płaszczyznach, nieuchwytnych dla człowieka ze świata kartezjańskiego racjonalizmu, coś z pogranicza czarów i wierzeń zderzonych z obezwładniającą wizją. Czasami wydaje mi się, że Edward Mukuka wcale nie musiał lecieć w Kosmos. Był tam, być może nawet bardziej niż Gagarin, Shepard i Armstrong. Przecież sam lot, sam odcisk stopy w księżycowym pyle, to tylko jakiś grande finale - spełniający, ale i unicestwiający ideę. Może ta idea jest lotem w nieznane znacznie bardziej niż sam fizyczny akt jej realizacji? [...]
        Jest coś wzruszającego w tej naiwnej, prostej wierze w wielkie rzeczy, nieograniczonej okolicznościami, trudnościami, niebiorącej pod uwagę możliwości technicznych i finansowych. Marzenie samo w sobie, czyste, wykrystalizowane, leżące blisko szaleństwa. Czarny człowiek zrzuca kajdany i od razu leci w Kosmos. Edward Mukuka Nkoloso śmiało mógłby dopisać linijkę do słynnego przemówienia Martina Luthera Kinga.”

P.S.: Za tę niezwykłą książkę dziękuję moim przyjaciołom z Domu Kultury „Włochy”.

piątek, 7 kwietnia 2017

"Jądro dziwności"

Jaka jest Rosja? Odpowiedź zapewne nie jest oczywista, ani prosta; szczególnie w obliczu tak wielkiego terytorium, tak trudnej historii i dzisiejszej, budzącej słuszny gniew i grozę, polityki oraz militarnych poczynań Putina.

Przyglądając się rosyjskim milionerom, politycznym technologom, biurokratom, gangsterom oraz ich hojnie opłacanym sezonowym kochankom; poznając przedziwne zależności pomiędzy władzą a tamtejszymi mediami, organizacjami pozarządowymi, artystami i różnego rodzaju aktywistami, Peter Pomerantsev daje nam niezwykłą syntezę, skondensowany obraz największego kraju świata.

Pławiąca się w luksusie nowobogacka Moskwa staje się karykaturą Zachodu: estetycznie (kompletna architektoniczna i urbanistyczna kakofonia), społecznie (ogromne rozwarstwienie), mentalnie (jak wynika ze słów autora, nadal tkwiąca w sposobach myślenia i funkcjonowania wykształconych jeszcze w czasach ZSRR) i politycznie (schizofreniczna – rozpięta pomiędzy wielkomocarstwowym sentymentem a kompleksem wielkiego, zachodniego świata).

Najbardziej w Jądrze dziwności przerażają przytaczane przykłady putinowskiej propagandy, znajome nam skądinąd retoryczne mantry o „powstawaniu z kolan”, o „nieuginaniu karku przed Zachodem”, wreszcie o tym, czego to Rosja nie pokaże, nie udowodni całemu światu. A wszystko w nachalnym nacjonalistycznym sosie, którego ważnym składnikiem jest całkowicie zależna od Kremla prawosławna Cerkiew.


Z książki:

     „Za każdym razem, gdy rozmawiam o tym ze swymi rosyjskimi szefami – starszymi producentami telewizyjnymi i ludźmi z mediów, które napędzają cały ten system – i pytam ich, jak to było dorastać u schyłki Związku Radzieckiego oraz o to, czy wierzyli w otaczającą ich zewsząd ideologię komunistyczną, śmieją się ze mnie.
     – Nie bądź głupi – odpowiadają zazwyczaj.
     – Ale śpiewaliście te piosenki? Byliście dobrymi członkami komsomołu?
     – Oczywiście, że tak. I kiedy je śpiewaliśmy, fajnie się czuliśmy. Ale zaraz potem szliśmy do domu słuchać Deep Purple i BBC.
     – A więc byliście dysydentami? Wierzyliście w upadek ZSRR?
     – Nie. To nie tak. Po prostu przez cały czas mówiliśmy jednocześnie kilkoma różnymi językami. To jest tak, jakby było kilku «ciebie»

      Gdy popatrzeć z tej perspektywy, wielki dramat Rosji nie polega na «przejściu» z komunizmu w kapitalizm, z jednego żarliwie wyznawanego systemu w inny, lecz na tym, że w ostatnich dekadach istnienia ZSRR nikt już w komunizm nie wierzył. ale wszyscy żyli tak, jakby wierzyli, a teraz ci sami ludzie potrafią stworzyć jedynie społeczeństwo symulantów. Taka właśnie jest wciąż powszechna mentalność: producenci z Ostankino, którzy za dnia przygotowują wielbiące prezydenta wiadomości, gdy tylko wyjdą z pracy, włączają radio opozycjonistów. Tak działają też polityczni technolodzy, którzy płynnie przechodzą z jednej roli do drugiej - w jednej chwili są nacjonalistycznymi autokratami, a już za moment przeobrażają się w liberalnych estetów. Tacy są również «ortodoksyjni»oligarchowie, którzy wyśpiewują hymny na cześć rosyjskiego konserwatyzmu religijnego, ale swoje rodziny i pieniądze trzymają w Londynie. Podział na «publiczne» i «prywatne» oblicze człowieka występuje we wszystkich kulturach, ale to w Rosji sprzeczności między tymi dwoma wcieleniami sięgają ekstremów

      [...] Ten rozdźwięk to zachęta byś swoje tożsamości zmieniał jak rękawiczki. W ten sposób jesteś nieustannie podzielony na wiele małych kawałków i nigdy nie będziesz zdolny d tego, by naprawdę coś zmienić. W rezultacie rodzi się coś na kształt agresywnej apatii, tak tutaj częstej. Taka mentalność niegdyś umacniała ZSRR, a teraz – gdy oficjalnie Związek Radziecki jest już pieśnią przeszłości – wspiera system nowej Rosji. Ale ten podział daje też pociechę: gdy wchodzisz w swą «publiczną» tożsamość, możesz wyzbyć się wszelkiego poczucia winy. To nie ty ukradłeś pieniądze z budżetu, nie ty zrobiłeś film propagandowy, nie ty klękałeś przed prezydentem; to była tylko postać, którą odgrywasz. Bo tak naprawdę jesteś dobrym człowiekiem. Tu nie chodzi o wypieranie się ani o tłumienie najmroczniejszych sekretów. Widzisz dokładnie wszystko, co robisz, wszystkie swoje grzechy. Ale tak przemeblowujesz własne emocje, by się tym wszystkim nie przejmować.

      [...] Ale nie każdy może i każdy chce dokonywać takich akrobatycznych wyczynów, jakich wymaga dzielenie siebie na kilka części. Któregoś dnia w latach siedemdziesiątych, gdy miała kilkanaście lat, moja matka leżała na łóżku i poczuła, że zaczyna tracić rozum. Te wszystkie role, które odgrywała, bez żadnego centrum. Niemal czuła, jak rozpada się na kawałeczki. [...] Dla wielu ludzi żyjących w Rosji w latach siedemdziesiątych jedynym wyjściem z systemu było więzienie albo emigracja. Czasami nadal tak jest.”

      „Im bardziej patriotyczne stają się rosyjskie elity, im głośniej wyśpiewują hymny na cześć «prawosławia, autokracji i caratu», im bardziej potępiają Zachód - tym częściej wysyłają swe dzieci na naukę do Anglii.”

czwartek, 9 marca 2017

Pora umierać...


fot. Iwona Turek

Oto, co polonistę spotkać może w czasie wiosennego spaceru po Białołęce...

poniedziałek, 6 marca 2017

Przedstawienie "Burzy" w kanadyjskim zakładzie karnym Fletcher przez osadzonych i pana Felixa Phillipsa wystawione

Byłem kilka razy w więzieniu. Zdarzyło mi się tam organizować imprezę kulturalną dla osadzonych i współprowadzić zajęcia teatralne. Mimo że odwiedzałem zakłady karne jako gość, dziwne było to uczucie przechodzenia przez kolejne bramy, drzwi, kraty, oddzielające mnie coraz bardziej od wolnego świata.

Wbrew wszystkim, którzy sądzą, że więźniowie winni tylko cierpieć i pokutować za swe zbrodnicze postępki, twierdzę, że edukacja kulturalna może być skutecznym narzędziem wspomagającym resocjalizację. Już sama możliwość uczestnictwa w wydarzeniu, szansa wstąpienia w szeregi zespołu muzycznego czy grupy teatralnej jest dla osadzonych wyróżnieniem, nagrodą, przywilejem. Jest też być może pierwszą w jego życiu okazją do zetknięcia się z kulturą.

Dlatego tak bardzo podoba mi się pomysł Margaret Atwood, by umieścić akcję szekspirowskiej Burzy w zakładzie karnym, jej wykonawcami czyniąc osadzonych – teatralnych amatorów, którzy pod przewodnictwem swego Prospera, Felixa, przygotowują niezwykłą inscenizację tej wspaniałej tragedii.

To właśnie Felix - reżyser teatralny, który w kanadyjskim więzieniu odnajduje miejsce realizacji dawno porzuconych artystycznych planów – jest głównym bohaterem powieści. Jego losy przeglądają się w losach Prospera. Wyrzucony z prestiżowej pracy, wybiera życie samotnika – rodzaj dobrowolnie przyjętej banicji, w niemal idealnej izolacji od świata zawodowej sztuki. Przez lata dręczy go jednak poczucie braku artystycznych wyzwań, ale także podsycany coraz mocniej płomień zemsty.

Podjęcie pracy w więzieniu, pozwala Felixowi ziścić marzenie o wystawieniu ulubionego dramatu Szekspira i jednocześnie posłużyć się nim jako partyturą misternej intrygi wymierzonej przeciwko dawnym wrogom, którzy niegdyś zdecydowali o brutalnym przecięciu jego reżyserskiej kariery.

Książka Atwood Czarci pomiot ukazała się w serii zainicjowanej przez brytyjskie wydawnictwo Hogarth Press, w której słynni autorzy na nowo opowiadają Makbeta, Otella, Poskromienie złośnicy, Opowieść zimową, Hamleta i Kupca weneckiego.

Lektura tej powieści daje okazję do ponownego odczytania Burzy i przyjrzeniu się szekspirowskiemu dramatowi z różnych perspektyw, które w trakcie prób odkrywają więźniowie i sam Prospero – Felix.

Książkę otrzymałem dzięki uprzejmości Księgarni Matras.

wtorek, 21 lutego 2017

Bohater Toni Erdmann

W wyścigu szczurów trudno pozostać człowiekiem. Trzeba załatwić tysiąc spraw – cudzych spraw; głupot, które nas nie obchodzą, ale wymaga tego pracodawca, kontrahent, klient strategiczny… Deadline goni deadline, a za kolejnym czeka korporacyjna śmierć – prawdziwsza od naturalnej, bo trzeba będzie jakoś ją przeżyć.

Córka Toniego jest wybitnym szczurem. Odnosi sukcesy i pnie się po stopniach kariery w międzynarodowej firmie consultingowej. Ma na głowie tyle ważnych spraw zawodowych, że dawno już nie miała okazji zająć się swoimi. Jest zawsze spięta, czujna, gotowa do działania, w pełni oddana pracy. Jest zawsze zestresowana, zabiegana, zmęczona i niemal kompletnie odizolowana od normalnego, pozakorporacyjnego świata. Samotna.

Toni – ekscentryk, trochę dziwak – stara się zbliżyć do córki, na nowo ją poznać, zrozumieć i być może odnaleźć choć odrobinę bliskości. Jest stary, ma swoje nie do końca udane życie, swój garb. Przed koszmarem samotności, odrzucenia, bezradności broni się poczuciem humoru i pewną naiwnością, która sprawia, że Toniego nie opuszcza nadzieja. Mimo że jej pielęgnowanie wymaga czasem niezwykłego wysiłku.

To właśnie humor pozwala nabrać dystansu, zobaczyć sprawy pod innym kątem, oswoić nieznane i wyśmiać to, co straszne. Sztubacki wybryk, dowcip, wygłup przekuwa balon nadętej powagi; pokazuje goły tyłek wszystkim tym śmiertelnie ważnym sprawom, które naprawdę mamy gdzieś; przepędza złe duchy i spęczniałe emocje.

Żarty i błazeństwa Toniego to sposób na oswojenie świata – dziwią, śmieszą, ale także wzruszają. Śmiech nie leży bowiem tak daleko od płaczu, jakby się mogło wydawać. Wiedzą o tym dzieci i artyści.

Ten znakomity film dowodzi, że komizm jest równie dobrym sposobem opisu rzeczywistości i międzyludzkich relacji, co uświęcona w inteligenckim zadęciu tragedia. Śmiech nie musi być od razu rechotem, tak jak naiwność Toniego nie jest głupotą. Ironia nie musi być od razu wyrachowanym cynizmem, a ketchup krwią.

wtorek, 14 lutego 2017

Nie każdy powinien mieć paszport

Dlaczego Natalia Fiedorczuk dostała Paszport Polityki? Dlaczego nie Sylwia Chutnik za Mama ma zawsze rację? Dlaczego nie Joanna Wodniczko-Czeczot za Macierzyństwo non-fiction? Dlaczego nie Leszek Talko za którąś z niezwykle zabawnych książek o rodzicielstwie?

O trudach posiadania potomstwa napisano wiele dobrych książek. Natalia Fiedorczuk napisała złą – Jak pokochać centra handlowe. Nie jest to ani reportaż, ani powieść, co jeszcze zarzutu nie czyni.

Jestem naprawdę skłonny współczuć i pochylać się nad problemami współczesnych rodziców. Sam jestem jednym z nich. Rozumiem, że okres ciąży, poród i opieka nad dzieckiem jest dla wielu kobiet sytuacją graniczną, a z pewnością kompletnym przewartościowaniem i wywróceniem na nice dotychczasowego sposobu życia. Na domiar złego, wiele matek boryka się z tym samodzielnie, bez pomocy ojców lub w ogóle bez ich jakiejkolwiek obecności…

Wiem, że ogromna odpowiedzialność za dziecko, rodzinę, pracę, własny rozwój itd. może być, szczególnie w pierwszych latach życia dziecka, przytłaczająca. Ale na miłość Boską, w większości przypadków tym trudnym chwilom, załamaniom, złości i bezradności towarzyszy zazwyczaj niezwykła radość obcowania z maluchem – własnym, kochanym, niepowtarzalnym, najwspanialszym; dającym tyle uśmiechu i miłości, że w mig zapominamy o wszystkich zmartwieniach i puszczamy w niepamięć wszystkie poplamione ubranka, zniszczone sprzęty i awantury o ulubioną grzechotkę czy bajkę.

Niestety o tej miłości i radości w książce Natalii Fiedorczuk nie ma prawie nic (sic!).

Właściwy wielu znakomitym reportażom wielogłos autentycznych bohaterek, z którymi rozmawiała autorka, zostaje zunifikowany w wypowiedź podmiotu, będącego zarazem także głosem samej Natalii Fiedorczuk – matki z doświadczeniem depresji poporodowej. Oddanie narracji osobie fikcyjnej osłabia reporterski punkt widzenia, stwarza też niepotrzebny dystans, niejako falsyfikujący osobiste przeżycia autorki.

Nie znajduję w tej książce specjalnego traktowania warstwy językowej, ani też przemyślanej kompozycji i konstrukcji świata przedstawionego, właściwej utworom literackim. Nie wiem więc, czego miałyby się tyczyć słowa Małgorzaty Halber, która na okładce zachwala wielki kunszt w spełnieniu przez autorkę prawdziwego zadania literatury, jakim jest „opisanie nieopisanego i uniwersalnego”.

No i zarzut główny. Kiedy jestem odbiorcą literatury (nieważne czy tej fikcyjnej, czy reportażowej), chcę zostać poruszony, zainteresowany, wciągnięty w świat bohaterów i prezentowanych zdarzeń. I autor musi umieć to poruszenie, zainteresowanie, śmiech lub łzy wywołać. Innymi słowy. Nic mnie nie obchodzi to, że ktoś przeżywa swoje macierzyństwo jako traumę, dopóki nie opowie o tym w sposób, który mnie ukłuje, zmusi do zastanowienia, współczucia… Nie chodzi tu o wybrzydzanie, lecz o fakt, że temat miłości podejmuje zarówno Małgorzata Kalicińska, jak i Shakespeare; twórczo i niezwykle poetycko opracowuje go także większość gimnazjalistów – wybór należy do nas.

środa, 18 stycznia 2017

"D" jak dureń

W dzisiejszym Tygodniku Powszechnym wspomnieniowy tekst Adriana Stachowskiego o zmarłym dziesięć lat temu Ryszardzie Kapuścińskim. W tekście cytat-perełka z Lapidarium reportera:

     "Być skazanym na ciągłe obcowanie z agresywnym durniem to istne przekleństwo. Cierpi on na słowotok, plecie bez przerwy. Apodyktycznie, ex cathedra. Wszystko dla niego jest jasne, oczywiste. Cechą umysłu durnia jest niemożność przenikania świata, zejścia w głąb zjawisk. Dla durnia wszystko ma jeden wymiar, ma gładką powierzchnię, po której jego spojrzenie ślizga się bez przeszkód. (...) Inna odmiana durnia - dureń chytry, który wszędzie upatruje działanie tajemnych sił, dźwigni, sprężyn, spisków. W miejsce mądrości - przebiegłość, ale między tymi dwoma cechami jest wielka różnica. Mądry - stara się zrozumieć świat, przebiegły - chce nim manipulować. Sfera polityki jest pełna przebiegłych ludzi, mądrych - spotyka się tam rzadko."

Niestety ci, którzy powinni najbardziej wziąć te słowa do serca - nie zwrócą na nie najmniejszej uwagi. W żadnym razie nie odniosą ich do siebie. Co najwyżej przyklasną celności spostrzeżeń Kapuścińskiego, widząc ich ostrze skierowane przeciw innym. Cóż, w końcu inteligencja jest ponoć najhojniej i najsprawiedliwiej rozdanym przymiotem - mało kto uważa, że mu jej brak...

poniedziałek, 9 stycznia 2017

"Mam na imię Lucy"

Książka, którą wiele rankingów stawia na jednym z pierwszych miejsc wśród najważniejszych wydarzeń literackich zeszłego roku. Niewielka, wręcz skromna, pozornie prosta obyczajowa powieść, a jednak… Niełatwo zbyć tę historię banalnym zaszufladkowaniem do takiego czy innego gatunku. Niełatwo przejść obojętnie wobec poruszanych w niej problemów: tożsamości, rodzicielstwa, relacji rodzinnych, dorastania, a także strachu przed światem i ludzką bezwzględnością. 

Lucy Barnes jest pisarką. Jej książkę trzymamy w ręku. To historia, której osią są rozmowy z matką, czuwającą przy szpitalnym łóżku długo niewidzianej córki. Wspomnienie tych kilku dni i nocy, w czasie których dwie kobiety próbują na nowo zawiązać nić porozumienia, pozwala Lucy przedstawić sobie samej i nam – czytelnikom obraz skomplikowanych relacji, wzajemnych oczekiwać i niedopowiedzeń. W dialogach matki i dorosłej córki przegląda się historia życia w nędzy i nieoczekiwanej, nie do końca także akceptowanej przez rodzinę próby wydźwignięcia się, odnalezienia własnej drogi i zbudowania przez Lucy nowej tożsamości.

Myślę, że wielu krytyków zwróci uwagę na feministyczny charakter powieści Elizabeth Strout. Przestrzegałbym jednak przed sprowadzaniem jej walorów do kwestii genderowych lub przecenianiem z tego właśnie powodu. I choć książka ta zrobiła na mnie duże wrażenie; to kawał świetnej literatury – nie wiem czy sam chciałbym dawać jej aż tak wysokie noty.

Z książki:

      „…to opowieść o miłości. O człowieku, który codziennie przeżywa katusze z powodu tego, co robił na wojnie. O żonie, która przy nim trwała, jak większość żon z tego pokolenia, i która przyjeżdża do córki do szpitala i odczuwa przymus mówienia o tym, jak to wszystkie małżeństwa się rozpadają. Robi to bezwiednie, nawet nie wie, że to robi. To opowieść o matce, która kocha swoją córkę, choć nie jest to miłość doskonała. Bo żadna miłość taka nie jest. Ale jeśli pisząc, będzie pani kogoś bronić, to proszę pamiętać, że postępuje pani niewłaściwie.”

poniedziałek, 2 stycznia 2017

Lektury roku 2016

Kolejny rok bloggowania zaczynam tradycyjną listą książek przeczytanych w roku właśnie minionym. Zmieściło się na niej nieco mniej tytułów niż zazwyczaj, za to nie ma tu ani jednej skuchy (wielkiego czytelniczego zawodu), poza Skuchą Hugo-Badera lekturą ciekawą i potrzebną.

Najlepszą książką 2016 ogłaszam Wykluczonych Artura Domosławskiego. Jej znakomitym uzupełnieniem była Gorączka latynoamerykańska (tegoż) oraz książki Dariusza Rosiaka (Ziarno i krew. Podróż śladami bliskowschodnich chrześcijan, Żar) i Szymona Hołowni (Jak robić dobrze?).

Wielkim odkryciem był tekst dramatyczny Maliny Prześlugi Dziób w dziób, nieuwzględniony w poniższym spisie, bo poznany przeze mnie w dwóch świetnych realizacjach scenicznych.

Nieznaczny niedosyt lub, jak kto woli, czytelnicze rozczarowanko wzbudziły opowiadania Antoniego Libery z tomu Niech się panu darzy i chyba nie najlepsza książka Stanisława Lema Pamiętnik znaleziony w wannie.

Wszystkie wybijające się i szczególnie polecane lektury wyróżniam pogrubieniem:

1. Antoni Libera: Madame
2. Filip Springer: 13 pięter
3. Dariusz Rosiak: Ziarno i krew. Podróż śladami bliskowschodnich chrześcijan
4. Piotr Fronczewski, Marcin Mastalerz: Ja, Fronczewski
5. Jan Wróbel, Ewa Wróbel: Polak potrafi, Polka też… czyli o tym, ile świat nam zawdzięcza
6. Mariusz Urbanek: Brzechwa nie dla dzieci
7. Tomasz Jastrun: Kolonia karna
8. Patrick Suskind: Kontrabasista
9. Jerzy Stuhr: Ja kontra bas
10. Filip Springer: Księga zachwytów
11. Jacek Hugo-Bader: Skucha
12. Wojciech Cejrowski: Wyspa na prerii
13. Michał Głowiński: Carska filiżanka
14. Agnieszka Wójcińska: Perspektywa mrówki
15. Carlos Maria Dominguez: Dom z papieru
16. Justyna Kopińska: Polska odwraca oczy
17. Szczepan Twardoch: Morfina
18. Justyna Sobolewska: Książka o czytaniu
19. Hednrik Groen: Małe eksperymenty ze szczęściem
20. Artur Domosławski: Wykluczeni
21. Jerzy Pilch, Ewelina Pietrowiak: Zawsze nie ma nigdy
22. Patrick Suskind: Pachnidło
23. Wojciech Albiński: Antylopa szuka myśliwego
24. Szymon Hołownia: Jak robić dobrze?
25. Dariusz Rosiak: Żar
26. Stanisław Lem: Pamiętnik znaleziony w wannie
27. Robert Rutkowski: Oswoić narkomana
28. Jezry Sosnowski: Co Bóg zrobił szympansom?
29. Artur Domosławski: Gorączka latynoamerykańska
30. Witold Szabłowski: Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia
31. Antoni Libera: Niech się panu darzy
32. Leszek Kołakowski: 13 bajek z królestwa Lailonii
33. Leszek Kołakowski: Rozmowy z diabłem
34. Leon Knabit OSB: Slow Life
35. ks. Jan Kaczkowski: Dasz radę
36. ks. Jan Kaczkowski: Ekskluzywny żebrak
37. Konrad Oprzędek: Polak sprzeda zmysły


Serdecznie dziękuję wszystkim 
Czytelniczkom i Czytelnikom "Pamiętnika z książek", 
życząc samych wspaniałych lektur i literackich zachwytów w roku 2017.