To co w „Księżycu” najcenniejsze, prócz oczywiście samych
wstrząsających opowieści migrantów, to bardzo osobisty ton i wiele miejsc, w
których reporter przygląda się wnikliwie samemu sobie, własnym reakcjom,
zachowaniom, refleksjom.
Caparrós jest przekonany, że życie jest siłą destrukcyjną (jak pisał
Lec „żyjąc tracimy życie”), bezwzględną, niszczącą nasze ciała, odbierającą
nadzieję. Jeśli z czasem nabieramy jakiegoś doświadczenia, jest ono zawsze gorzkie,
a odkrywanie rzeczywistości, szczególnie w jej biednej, ciemnej, nierzadko
wojennej odsłonie, każe się głęboko zastanowić czy rzeczywiście żyjemy na
najlepszym ze światów.
W książce nieustannie obecne jest napięcie pomiędzy
dostatnim, wykształconym, pełnym możliwości i wygód światem, którego częścią
jest Capparós,
a światem jego bohaterów. Napięcie między bogatą Północą i biednym Południem.
Jest też inny kontrast. Autor odwiedza miasta w których bywał lub mieszkał
jako student. Pamięć tamtych miejsc musi zostać skonfrontowana z ich
dzisiejszym obrazem. Tak jak wspomnienie dawnego siebie, musi ulec świadomości
przemijania, starości, albo po prostu dojrzałości, której nieodłącznie
towarzyszy cień zgorzknienia.
Gigantyczna przepaść dzieli Mołdawiankę, sprzedaną przez
męża sutenerom czy Liberyjczyka, który widział jak podczas wojny domowej
dochodzi do kanibalizmu i reportera – obywatela świata, korzystającego z dobrodziejstw
niedostępnych ludziom, o których pisze. Wielka jest też różnica między studentem
pełnym młodzieńczej pasji i wiary, a sześćdziesięciolatkiem, który w pewnym
sensie stał się tym, kim chciał, ale kosztowało to znacznie więcej, niż sobie
mógł wyobrazić, gdy miał dwadzieścia lat.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz