Krzysztof Miller pisze szybko, prosto, konkretnie. Krótkie zdania. Błyskawiczne jak migawka aparatu fotograficznego, jak skok do wody z trampoliny (Miller w tej
dyscyplinie był mistrzem Polski!) – na główkę. Bezkompromisowe, brutalne
wręcz relacje z rozlicznych wojennych frontów, które jako fotoreporter
dokumentował dla polskich i zagranicznych agencji informacyjnych.
Relacje, raczej z trudem porządkowane dziś wspomnienia z trzynastu
piekieł: miast, gór, lasów i pól śmierci. Z Gruzji, Czeczenii, Górskiego
Karabachu, Rumunii, Afganistanu, Konga, Rwandy, Burundi i RPA. Ta
książka to świadectwo graniczącego z szaleństwem heroizmu, albo
bezbrzeżnej i pozbawionej rozumu brawury, każącej korespondentom
wojennym (fotografom w szczególności) ryzykować życiem i pchać się na
pierwszą linię, by w ogniu karabinów i artylerii zbierać swój materiał –
śmierć, ból i cierpienie. Bo tylko tym nakarmią redakcje, które
zainwestowały poważne pieniądze, by na tej czy innej wojnie mieć własne
bezpośrednie źródło informacji.
Pchał się i na te fronty Miller. Bo to praca ciekawa, z adrenaliną i nieoczekiwanymi zwrotami akcji. Bo to lepsze niż robienie materiałów w kraju, gdzie pokój i nuda. Bo być może to jednak misja, polegająca na oddaniu choćby fragmentu medialnej przestrzeni cierpiącym i potrzebującym? Być może to konieczność lub po prostu obowiązek zaświadczenia o dramatycznych wydarzeniach, których nikt prócz znajdującego się w ich centrum reportera nie opowie reszcie świata?
Jedno jest tyko pewne. Takiej pracy nie można wykonywać bez szwanku. Nawet jeśli Millerowi udało się z tak wielu wojen wrócić w jednym kawałku, dostać za swoje zdjęcia wiele prestiżowych nagród, zapłacił wysoką cenę.
„Czarny wrzesień do mnie nadciągnął dwa, może trzy lata temu, bo już mi się myli. I rzeczywiście był czarny. Bujałem się w fotelu na biegunach. Kotary były szczelnie zasłonięte, żeby żaden snajper z Bukaresztu roku 1989 mnie nie dojrzał. Nie wychodziłem na ulice, żeby ostrzał rosyjskiego moździerza mnie nie dopadł. Nie kupowałem jedzenia, żeby głodni Hutu z Konga mi go nie zaiwanili. Bujałem się tylko, a myśli i wspomnienia przelatywały przez moją głowę setkami na minutę. Jak samoloty w Afganistanie atakujące pozycje Talików. Aż moi znajomi zrozumieli, że muszę pójść po radę do fachowca od głowy. Szamana leczącego takich jak ja wojennych rozbitków. Którzy ze wspomnieniami sobie nie radzą. Trafiłem do kliniki stresu bojowego przy Wojskowym Instytucie Medycznym, gdzie doktor pułkownik wziął mnie pod opiekę. […] Wspominam ten czas ambiwalentnie. To znaczy jest OK. Pomogło. Stabilizatory emocjonalne, jak eufemistycznie nazywa się psychotropy, pomogły. […] Powoli. Krok za krokiem. Wychodziłem z czarnej psychicznej dziury na prostą. Wróciłem do życia."
Fotoreporter zmarł 9 września 2016 roku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz