Dlaczego Natalia Fiedorczuk
dostała Paszport Polityki? Dlaczego nie Sylwia Chutnik za Mama ma zawsze
rację? Dlaczego nie Joanna Wodniczko-Czeczot za Macierzyństwo non-fiction?
Dlaczego nie Leszek Talko za którąś z niezwykle zabawnych książek o rodzicielstwie?
O trudach posiadania potomstwa
napisano wiele dobrych książek. Natalia Fiedorczuk napisała złą – Jak pokochać
centra handlowe. Nie jest to ani reportaż, ani powieść, co jeszcze zarzutu nie
czyni.
Jestem naprawdę skłonny współczuć
i pochylać się nad problemami współczesnych rodziców. Sam jestem jednym z nich.
Rozumiem, że okres ciąży, poród i opieka nad dzieckiem jest dla wielu kobiet sytuacją
graniczną, a z pewnością kompletnym przewartościowaniem i wywróceniem na nice
dotychczasowego sposobu życia. Na domiar złego, wiele matek boryka się z tym
samodzielnie, bez pomocy ojców lub w ogóle bez ich jakiejkolwiek obecności…
Wiem, że ogromna odpowiedzialność
za dziecko, rodzinę, pracę, własny rozwój itd. może być, szczególnie w
pierwszych latach życia dziecka, przytłaczająca. Ale na miłość Boską, w
większości przypadków tym trudnym chwilom, załamaniom, złości i bezradności
towarzyszy zazwyczaj niezwykła radość obcowania z maluchem – własnym, kochanym,
niepowtarzalnym, najwspanialszym; dającym tyle uśmiechu i miłości, że w mig
zapominamy o wszystkich zmartwieniach i puszczamy w niepamięć wszystkie
poplamione ubranka, zniszczone sprzęty i awantury o ulubioną grzechotkę czy
bajkę.
Niestety o tej miłości i radości
w książce Natalii Fiedorczuk nie ma prawie nic (sic!).
Właściwy wielu znakomitym
reportażom wielogłos autentycznych bohaterek, z którymi rozmawiała autorka,
zostaje zunifikowany w wypowiedź podmiotu, będącego zarazem także głosem samej
Natalii Fiedorczuk – matki z doświadczeniem depresji poporodowej. Oddanie
narracji osobie fikcyjnej osłabia reporterski punkt widzenia, stwarza też
niepotrzebny dystans, niejako falsyfikujący osobiste przeżycia autorki.
Nie znajduję w tej książce
specjalnego traktowania warstwy językowej, ani też przemyślanej kompozycji i
konstrukcji świata przedstawionego, właściwej utworom literackim. Nie wiem więc,
czego miałyby się tyczyć słowa Małgorzaty Halber, która na okładce zachwala
wielki kunszt w spełnieniu przez autorkę prawdziwego zadania literatury, jakim
jest „opisanie nieopisanego i uniwersalnego”.
No i zarzut główny. Kiedy jestem
odbiorcą literatury (nieważne czy tej fikcyjnej, czy reportażowej), chcę zostać
poruszony, zainteresowany, wciągnięty w świat bohaterów i prezentowanych
zdarzeń. I autor musi umieć to poruszenie, zainteresowanie, śmiech lub łzy
wywołać. Innymi słowy. Nic mnie nie obchodzi to, że ktoś przeżywa swoje
macierzyństwo jako traumę, dopóki nie opowie o tym w sposób, który mnie ukłuje,
zmusi do zastanowienia, współczucia… Nie chodzi tu o wybrzydzanie, lecz o fakt,
że temat miłości podejmuje zarówno Małgorzata Kalicińska, jak i Shakespeare; twórczo
i niezwykle poetycko opracowuje go także większość gimnazjalistów – wybór
należy do nas.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz