wtorek, 14 lutego 2017

Nie każdy powinien mieć paszport

Dlaczego Natalia Fiedorczuk dostała Paszport Polityki? Dlaczego nie Sylwia Chutnik za Mama ma zawsze rację? Dlaczego nie Joanna Wodniczko-Czeczot za Macierzyństwo non-fiction? Dlaczego nie Leszek Talko za którąś z niezwykle zabawnych książek o rodzicielstwie?

O trudach posiadania potomstwa napisano wiele dobrych książek. Natalia Fiedorczuk napisała złą – Jak pokochać centra handlowe. Nie jest to ani reportaż, ani powieść, co jeszcze zarzutu nie czyni.

Jestem naprawdę skłonny współczuć i pochylać się nad problemami współczesnych rodziców. Sam jestem jednym z nich. Rozumiem, że okres ciąży, poród i opieka nad dzieckiem jest dla wielu kobiet sytuacją graniczną, a z pewnością kompletnym przewartościowaniem i wywróceniem na nice dotychczasowego sposobu życia. Na domiar złego, wiele matek boryka się z tym samodzielnie, bez pomocy ojców lub w ogóle bez ich jakiejkolwiek obecności…

Wiem, że ogromna odpowiedzialność za dziecko, rodzinę, pracę, własny rozwój itd. może być, szczególnie w pierwszych latach życia dziecka, przytłaczająca. Ale na miłość Boską, w większości przypadków tym trudnym chwilom, załamaniom, złości i bezradności towarzyszy zazwyczaj niezwykła radość obcowania z maluchem – własnym, kochanym, niepowtarzalnym, najwspanialszym; dającym tyle uśmiechu i miłości, że w mig zapominamy o wszystkich zmartwieniach i puszczamy w niepamięć wszystkie poplamione ubranka, zniszczone sprzęty i awantury o ulubioną grzechotkę czy bajkę.

Niestety o tej miłości i radości w książce Natalii Fiedorczuk nie ma prawie nic (sic!).

Właściwy wielu znakomitym reportażom wielogłos autentycznych bohaterek, z którymi rozmawiała autorka, zostaje zunifikowany w wypowiedź podmiotu, będącego zarazem także głosem samej Natalii Fiedorczuk – matki z doświadczeniem depresji poporodowej. Oddanie narracji osobie fikcyjnej osłabia reporterski punkt widzenia, stwarza też niepotrzebny dystans, niejako falsyfikujący osobiste przeżycia autorki.

Nie znajduję w tej książce specjalnego traktowania warstwy językowej, ani też przemyślanej kompozycji i konstrukcji świata przedstawionego, właściwej utworom literackim. Nie wiem więc, czego miałyby się tyczyć słowa Małgorzaty Halber, która na okładce zachwala wielki kunszt w spełnieniu przez autorkę prawdziwego zadania literatury, jakim jest „opisanie nieopisanego i uniwersalnego”.

No i zarzut główny. Kiedy jestem odbiorcą literatury (nieważne czy tej fikcyjnej, czy reportażowej), chcę zostać poruszony, zainteresowany, wciągnięty w świat bohaterów i prezentowanych zdarzeń. I autor musi umieć to poruszenie, zainteresowanie, śmiech lub łzy wywołać. Innymi słowy. Nic mnie nie obchodzi to, że ktoś przeżywa swoje macierzyństwo jako traumę, dopóki nie opowie o tym w sposób, który mnie ukłuje, zmusi do zastanowienia, współczucia… Nie chodzi tu o wybrzydzanie, lecz o fakt, że temat miłości podejmuje zarówno Małgorzata Kalicińska, jak i Shakespeare; twórczo i niezwykle poetycko opracowuje go także większość gimnazjalistów – wybór należy do nas.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz