piątek, 27 kwietnia 2018

Epopeja nieheroiczna

Oto nowe oblicze Marcina Kołodziejczyka – z dokumentalisty przedzierzgnął się w fikcjonistę, nie rezygnując jednak z reporterskiego spojrzenia. Z właściwym sobie niezwykłym słuchem i zdolnością językowej mimikry, opisuje w podniosło-lumpenżulerskim slangu ciężkie, choć niezbyt pogmatwane życie swoich bohaterów z prawego brzegu Warszawy.

Ów brzeg jest nie tylko prawy w znaczeniu geograficznym. Jest też prawy ideologicznie, mentalnie, politycznie. Jest prawacki tak, jak lewackie mogą być tylko Mokotów, Centrum i okolice Placu Zbawiciela. Oto Warszawa ze snu nacjonalisty, wyznawcy jednej religii i rasy, Pana nad uchodźcami, lewakami, liberałami i lesbijkami.

Opowieść Kołodziejczyka to taka epopeja nieheroiczna, w której bohaterstwo jest tylko deklarowane – na koszulkach, bluzach, tatuażach; przy pomocy wzniosłych sentencji, wygłaszanych po spożyciu.  Utkana niemal w całości z pijackich ballad, przepełnionych bezdennym żalem i bezbrzeżną dumą, w których to co wzniosłe, jak w każdej grotesce, miesza się z tym, co podłe. Żyją wiec postaci z Prymitywa pomiędzy sacrum Bazyliki na Kawęczyńskiej a profanum obszczanych bram Szmulowizny i Targówka. Stara Praga jest poligonem ich nieszczęść, polem ciągłej bitwy z życiem i miejscem pochówku. Tam też bije serce polskości zadekretowanej przez Radosława Katyńskiego i Partię zdolną ustawowo zatrzymać czas – zakazać urzędowo jego odmierzania, zdelegalizować, unieważnić. To polskość pełna nienawiści do obcych, innych, bogatszych; fundowana na poczuciu wiecznej krzywdy i ofiary minionych pokoleń. Pełna narodowej pychy, zacietrzewienia, zbiorowych frustracji i nowej mitologii, w której historia ulega konfabulacji.

Lektura gęsta, kleista i gorzka zarazem. Opowieść napisana językiem, którego być może, już niedługo, trzeba się będzie nauczyć!

Z książki:

     „– Ten naród sam się zajebie żelazną pięścią – ponownie ryzykuje własnym zdaniem Oliwier i tym razem ma godną aprobatę, kiwają głowami i popluwają z szacunkiem dla takiej narracji, bokiem ust i drobniutką śliną. Żeby chociaż, kurwa, jakaś drobna, ale okrutna wojna, wtenczas człowiek się czuje przydatny i nawet przypuśćmy, że odda życie we wojnę, przynajmniej będzie się dobrze czuł – że było sens żyć. Może też, niewykluczone, trafi na jakiś pomniczek tu i ówdzie lub w dodatku w podręcznik do nowoplanowanej historii.”

     „Wbrew pozorom u nas pełno jest zdolnych, bezrobotnych chłopaków po podstawówce, którzy tylko czekają, żeby przyszła jakaś Partia i spełniła ich marzenia o dobrze płatnej pracy lżejszej niż sen.  Żeby zdobyć taką pracę, dadzą po ryju komu trzeba i pomaszerują w każdym marszu, w którym strzela się z biało-czerwonej magnezji.”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz