Tak siebie samego nazywa Marian Pilot w wywiadzie udzielonym Dorocie Wodeckiej* i zaraz wskazuje na podobnych sobie literatów, którzy język traktowali najdosłowniej jako tworzywo – neologizując, łamiąc utarte zasady słowotwórstwa i składni w swoich tekstach stwarzali polszczyznę nową, osobną… Wskazuje na Gombrowicza oraz swego imiennika Mariana Pankowskiego, „który już dawno temu wezwał samego siebie do rozróby w polszczyźnie - i istotnie obchodził się z konwencjonalną literacką polszczyzną bez odrobiny respektu, posługiwał się polszczyzną własną, cudownie wymyśloną. Językiem pankowsko-polskim, chciałoby się rzec – pan-polskim. Powiem nieskromnie, że i ja w tej materii nie jestem najostatniejszy”.
Czytanie nagrodzonej zeszłoroczną Nike powieści Pilota Pióropusz jest jak zanurzenie się w rozbuchanym, roziskrzonym, nieokiełznanym i nieobliczalnym języku. To jak wizyta w spa, prawdziwy masaż komórek mózgowych, peeling, oczyszczająca maseczka, detoks; ablucja z grzechów codziennej plugawej, płaskiej i wulgarnej mowy.
Polecam tę kurację wszystkim, choć wiem, że ta lektura może okazać się niełatwa. Przy dłuższym czytaniu oko potyka się o kolejne i kolejne dziwności, językowe łamańce, a od strony fabularnej powieść nie porywa. Jest dość statyczna. Zamiast akcji, mamy tu raczej płynne przechodzenie z obrazu do obrazu; z jednej onirycznej, odrealnionej wizji do drugiej – nieco bardziej werystycznej, lecz nie mniej plastycznej. Nie wiem, czy Marian Pilot maluje, ale pisze jak urodzony malarz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz