Obowiązuje tu wyraźny podział na elitę, dopuszczoną do pańskiego
stołu i plebs. Mieszkańcy są bowiem albo na usługach wierchuszki, albo kompletnie
od niej uzależnieni. Kto się wychyla, zostaje „sczyszczony”. Kto może się
przydać – wywyższony. Dla lepszych są libacje, polowania, luksusy; gorsi mogą
co najwyżej podrygiwać na dorocznym festynie, pójść w nagonce, albo czekać na
resztki. A kto podpadł, albo nadto się rozpanoszył, szybko z myśliwego stawał
się zwierzyną łowną (i to dosłownie!).
Mogłoby się wydawać, że dzisiaj nie ma już takich
miasteczek. Nie te czasy, nie ta scenografia. Wszystko się przecież zmieniło. Nawet i opisywane przez Kołodziejczyka miasto uległo systemowym
przekształceniom, znowocześniało… Jednak zza nowych fasad, uśmiechów, modnych rekwizytów
i zachodnich ubrań prześwieca stara farba, rdza. Na miejsce starych „moguli”
przyszli nowi. Brudną politykę uprawiać się teraz będzie w rękawiczkach. Plebs
pozostanie plebsem, może odrobinę bardziej zadowolonym, lepiej odżywionym. Nadzieja
głupich łupi.
Wszyscy przecież jesteśmy z tego miasteczka. Nie da się w nim schronić, nie da się z niego uciec.
Wartało to druga po świetnym Prymitywie. Epopei
narodowej powieść Marcina Kołodziejczyka, znanego nam wcześniej ze znakomitych tekstów
i książek reporterskich takich jak B. Opowieści z planety prowincja czy
Dysforia. Przypadki mieszczan polskich. Tę ostatnią zaliczam zresztą do
najbardziej literackich książek non-fiction.
Sama fabuła Wartało jest w defensywie. Prym, podobnie jak
w Prymitywie..., wiedzie język. Dziwny, lecz piękny, choć wybałuszony,
wybebeszony, najeżony neologizmami, czasem nie do końca zrozumiały. Niejednoznaczny.
Dla tej niecodziennej polszczyzny – chropawej, nie dbającej o prawidła
leksykalne i gramatyczne – wartało przeczytać tę rzecz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz