W kwietniowym numerze „Bluszcza” przeczytałem właśnie wywiad z Krzysztofem Vargą, a w nim niemal rytualny dziś passus o marnym poziomie polskiego czytelnictwa:
„Jesteśmy pod tym względem o wiele gorsi niż reszta Europy. Może to dlatego, że nie mamy takich aspiracji, jesteśmy kulturą chłopską, a mieszczańska u nas nie istnieje. Nie, żebym był fanem kultury mieszczańskiej, ale podoba mi się ten rodzaj snobizmu, który istnieje choćby w Niemczech – przyzwoity mieszczanin musi tam co jakiś czas pójść do teatru, przeczytać książkę, bo tak wypada. W naszym kraju pokutuje przekonanie, że czytanie książek to strata czasu i obciach: co ty z tego będziesz miał? Myślę, że stoimy na progu katastrofy mentalnej.”
A mnie od jakiegoś czasu kusi mój mały intymny belzebub, żeby przestać w końcu biadolić, wyrzekać w kółko na opłakany stan naszej kultury, bo w końcu co to da? Z tego typu jeremiad nic zazwyczaj dobrego nie wynika, poza pyszałkowatym poczuciem, że oto my, świadomi, wykształceni i twórczy, stoimy na wyższym stopniu rozwoju, niż nasi niecywilizowani rodacy. Ten wewnętrzny czart namawia wręcz do porzucenia myśli o jakimkolwiek nawracaniu na kulturę tych, co nie widzą w niej żadnej pociągającej wartości, a obcowanie ze sztuką kojarzy im się z koszmarnie nudnym i męczącym „przerabianiem” szkolnych lektur.
Diabelski szept nakazuje mi więc pozostać egoistą; skoncentrować się jedynie na moim własnym uczestnictwie w kulturze. To moje wybory czytelnicze, mój udział w spektaklach i projekcjach, moje preferencje muzyczne i zainteresowanie sztuką mają się liczyć! Grunt, że dbam o własny rozwój, o innych nie muszę się troszczyć…
Lecz, jak powiada klasyk, „tu właśnie jest sęk pogrzebany!”. Kultura nie jest przecież ustawionym raz na zawsze regałem, z którego wyższych lub niższych półek możemy wybierać sobie różne smakołyki; jest procesem, który dla zachowania ciągłości wymaga nieustannego dialogu pomiędzy nadawcami a odbiorcami; pomiędzy twórcami i publicznością. Nie dając nic z siebie, nie dbając o stworzenie odpowiednich warunków do zaistnienia takiej komunikacji stajemy się kulturalnymi pasożytami. Popełniamy ciężki grzech zaniechania.
Diabelski szept nakazuje mi więc pozostać egoistą; skoncentrować się jedynie na moim własnym uczestnictwie w kulturze. To moje wybory czytelnicze, mój udział w spektaklach i projekcjach, moje preferencje muzyczne i zainteresowanie sztuką mają się liczyć! Grunt, że dbam o własny rozwój, o innych nie muszę się troszczyć…
Lecz, jak powiada klasyk, „tu właśnie jest sęk pogrzebany!”. Kultura nie jest przecież ustawionym raz na zawsze regałem, z którego wyższych lub niższych półek możemy wybierać sobie różne smakołyki; jest procesem, który dla zachowania ciągłości wymaga nieustannego dialogu pomiędzy nadawcami a odbiorcami; pomiędzy twórcami i publicznością. Nie dając nic z siebie, nie dbając o stworzenie odpowiednich warunków do zaistnienia takiej komunikacji stajemy się kulturalnymi pasożytami. Popełniamy ciężki grzech zaniechania.
Pracuję w ośrodku kultury, gram w amatorskim teatrze, piszę ten blog… Łudzę się, że choć w małej skali, na własną miarę, poszerzam nieco przestrzeń kultury.
"Łudzę się, że choć w małej skali, na własną miarę, poszerzam nieco przestrzeń kultury."
OdpowiedzUsuńPrzynajmniej otwierasz lufcik...
A ja nie zgadzam się z Vargą. Chyba oglądamy różne rzeczywistości codzienne - od jakiegoś czasu w niemym zadziwieniu okrywam rosnący procent otworzonych książek w środkach komunikacji miejskiej (a jakby nie patrzeć, mam w tym wieloletnie doświadczenie [sic!]).
K.
PS I czy ja się muszę chwalić, że zobaczyłam spektakl? Może lepiej zobaczyć i nie powiedzieć... gwizdać na "dobry ton". Zamiast słuchać o tonach powinno słuchać się tonów.
Ja właśnie obejrzałem http://www.youtube.com/watch?v=KhrCozn5mi0 i tak się zastanawiam czy takie akcje trafiają do kogoś, w ogóle do kogo one są kierowane? Przecież jak nie czytam i skuszony pobiegnę, chwycę pierwsze z brzegu dzieło Ibisza czy Cichopek to się tylko jeszcze bardziej zniechęcę...
OdpowiedzUsuń