Tym razem Szymon Hołownia wystąpił w roli podróżnika, który niczym skrzyżowanie Martyny Wojciechowskiej z Wojciechem Cejrowskim stara się z jednej strony zaimponować odbiorcy odwagą i determinacją rasowego obieżyświata, który nie podda się nawet w obliczu poważnego zagrożenia, z drugiej zaś próbuje spełnić się jako znakomicie przygotowany przewodnik, przekazujący swą wiedzę w nieco belferskim stylu – „pokazuję i objaśniam”.
Ta książka jest owocem wypraw do najdalszych zakątków chrześcijańskiego świata; miejsc egzotycznych i takich, które choć leżą w regionach dobrze nam znanych, jak Francja czy Wyspy Brytyjskie, są dla większości nie mniej tajemnicze. Hołownia odwiedza leżącą na Pacyfiku wyspę Guam – jedną z największych baz amerykańskich sił zbrojnych, Filipiny, Honduras, Salwador i Papuę-Nową Gwineę, a także Australię, Chiny, USA, Turkmenistan, Zambię i Republikę Południowej Afryki. W swojej relacji z podróży nie omija również krajów Europy: Norwegii, Francji, Szkocji, Portugalii i Wielkiej Brytanii.
Mamy więc przed sobą prawdziwy kalejdoskop miejsc, świątyń, klasztorów, różnego rodzaju instytucji i chrześcijańskich wspólnot; kalejdoskop złożony z masy niezwykle barwnych, ale bardzo małych elementów, które razem dają efekt nadmiaru i chaosu. Próba ogarnięcia tak wielu wątków przy jednoczesnym założeniu, że wizyty autora w większości odwiedzanych miejsc będą z konieczności krótkie (i siłą rzeczy po trosze przypadkowe), skutkuje tym, że znaczna część poruszanych w książce tematów traktowana jest dość powierzchownie. Stąd wrażenie, że Hołownia postawił tu raczej na ilość, zamiast skupić się na jakości, nawet jeśli miałoby to oznaczać odrzucenie dużej części zebranego materiału lub wprowadzenie daleko idących zmian w założonym planie podróży, by w wybranych miejscach móc przebywać nieco dłużej, niż tylko kilka dób czy godzin.
Oczywiście znajdziemy w tej książce historie i rozmowy ciekawe i ważne. Autor interesująco opisuje swoją wizytę u kardynała Maradiagi, który ze względów bezpieczeństwa nie może po swojej diecezji poruszać się bez ochrony, lecz nie zrażony samodzielnie pilotuje helikopter, którym wraz z Hołownią leci, by w ciągu jednego dnia zdążyć ze slumsów Tegucigalpy do tamtejszego seminarium, katedry i wielu innych miejsc, w których jego obecność jest nieodzowna. Zadziwia też determinacja z jaką pracują spotkani w Ukarumpie naukowcy z Summer Institute of Linguistics, tłumaczący Biblię na języki lokalnych plemion. Wśród pracujących tam misjonarzy-lingwistów jest także Polka – Beata Woźna, która przez dziesięć lat przygotowywała przekład Pisma Świętego na język seimat.
Swoistym leitmotivem są powracające w wielu rozmowach pytania o to, jak będzie wyglądać przyszłość chrześcijaństwa i czy z perspektywy odległych miejsc i kultur Europa nadal ma szansę pozostać częścią chrześcijańskiego świata. Hołownia z ciekawością podgląda także obszary, na których dochodzi do zderzenia religii – ich przyjaznego współistnienia lub konfliktu, próbując przełożyć te doświadczenia na grunt europejski.
Wielbiciele Hołowni na pewno przeczytają tę książkę i wiele jej
fragmentów przyjmą z uznaniem. Jednak ci, którzy cenią sobie lektury
stricte podróżnicze, lepiej zrobią, gdy sięgną po relacje z wypraw
Wojciechowskiej, Pawlikowskiej, a nawet Cejrowskiego.
Ze wstępu Szymona Hołowni:
„Ta książka to nie przekrojowy raport o stanie Kościoła na świecie. To podróżne zapiski katolika, który – gdy już miał paść na deski wycieńczony polskimi sporami – zainwestował swoje pieniądze, resztę wyprosił w wydawnictwie, spakował walizkę i wyjechał, by zyskać nową perspektywę. Odwiedził rodzinę na niemal wszystkich kontynentach. Sprawdził, czego może nauczyć się od krewnych (również tych ciut dalszych – prawosławnych, protestantów) zarówno w tłustej zachodniej demokracji, jak i w kraju, gdzie przed domami wiecznie płoną gazowe znicze (bo gaz dzięki łaskawości władz jest za darmo, ale ludzi nie stać na zapałki), czy tam, gdzie chrześcijaństwo wita się z islamem."
Tekst ukazał się na łamach "Wiadomości Literackich".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz