Postanowiłem być twardym czytelnikiem i brnąć przez kolejne
opisy szarej, listopadowej, pogrążonej w deszczu i słocie nadbałtyckiej
przyrody. Starałem się zrozumieć egzaltowane zachwyty alter ego autora i
doceniać podkreślaną przez wielu krytyków autoironię. Pozujący na eremitę z
wyboru bohater jedzie na koniec świata – do lasu, pod puste jesienią-zimą
Międzyzdroje, by w małym domku drwala poznawać, doznawać i o doznaniach tych
pisać.
Pisze jak najęty. Płacą mu chyba za liczbę znaków, więc
przekuwa swoje upozowane zblazowanie, pogardę dla „pastewnej” dookolnej
rzeczywistości oraz podniecenie na widok fetyszyzowanych drobiazgów w stylu
bauhaus i starych książek, znajdowanych u drwala, na niekończące się banalne
językowo opisy.
Dobrnąłem do strony numer 153 i nie dostrzegłem ani akapitu,
który jakkolwiek zwiastowałby kryminalny charakter powieści. Rzuciłem to w
cholerę i nie mam siły dalej czytać, bo nic tam się literalnie nie dzieje, a
świat wewnętrzny bohatera zdaje się oscylować pomiędzy radością z poczucia
własnej wyższości wobec zapyziałej, szarej ,opustoszałej miejscowości i
„pastewnych” twarzy tutejszych mieszkańców, a obawą przez pogardą z ich strony.
Michał z upodobaniem przelicza na palcach jednej ręki zagęszczenie inteligentów
na hektar kwadratowy, zaliczając w ich poczet przede wszystkim siebie.
Znudziło mnie cholernie. Nie polecam!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz