wtorek, 17 lipca 2012

Dziennik czasu choroby

Wiadomość o chorobie nowotworowej Jerzego Stuhra przyjąłem z wielkim smutkiem. Ale już wywiady, których udzielił w trakcie zmagań z rakiem, dawały świadectwo hartu ducha i przemożnej chęci życia wybitnego aktora. W wypowiedziach pana Jerzego, prócz gorzkich słów o trudnościach walki z tak przebiegłym i wymagającym niezwykłej cierpliwości przeciwnikiem, przebijał często ciepły humor i optymizm (sic!). Wolno więc było mieć nadzieję, że wszystko potoczy się dobrze… 
Kilka miesięcy temu dowiedzieliśmy się też, że za namową córki Stuhr, między kolejnymi uciążliwymi zabiegami, pisze dziennik, który niebawem ukaże się nakładem Wydawnictwa Literackiego. Czekałem na tę książkę z podwójną nadzieją: na tryumfalne zakończenie dziennika wiadomością o pokonaniu choroby oraz na pyszną lekturę, która (oby jak najszybciej) trafiła w moje ręce.

Dziś, po przeczytaniu Tak sobie myślę… odczuwam podwójną satysfakcję. Gratuluję serdecznie panu Jerzemu wygranej batalii, choć wiem, że o prawdziwej victorii będzie można mówić dopiero za jakiś czas, kiedy kolejne wyniki badań potwierdzać będą brak komórek rakowych… Gratuluję także powstałej książki, w której autor pokazał prawdziwy pazur felietonisty. Krótkie, precyzyjnie podane spostrzeżenia na temat ostatnich zdarzeń ze świata naszej polityki, sztuki; odważne, często surowe recenzje najnowszych filmów i spektakli; refleksje dotyczące specyficznie polskich skłonności i stereotypów; a w końcu wspomnienia rodzinne i z rzadka pojawiające się słowa o walce z chorobą tworzą barwny, pogłębiony i ciekawy portret polskiego inteligenta; okraszony dużą dawką niebanalnego humoru i autoironii.

Wśród wielu celnych wypowiedzi Jerzego Stuhra znalazłem fragment o domach kultury, napisany tuż przed nowym rokiem (budżetowym): 

     „Tak boczkiem, boczkiem, w cieniu dużych afer leków refundowanych, od czasu do czasu powraca już nie afera, lecz słabiutkie jej echo. Chodzi o biedne domy kultury, które, zdaje się, padają ofiarą kryzysu. Nikt ich nie chce pomóc finansować, ani miasto, ani samorząd. Za chwilę mogą zakończyć żywot, bo rodziców nie stać na pokrycie kosztów zdobywania tam, może czasem najciekawszej części, edukacji przez ich dzieci. Domy kultury – moje pierwsze uniwersytety: z modelarni szło się na kółko recytatorskie, potem basen, potem jeszcze instrukcja, jak rozłożyć i złożyć namiot przez niedzielnym rajdem. Ile czasu, znajomości, wiedzy. Pierwsze uczenie się, co by mnie w życiu interesowało, w czym mógłbym być dobry. Pierwsza próba przyszłej osobowości. Dzisiaj może nie być szans. To właśnie domy kultury były jedynym miejscem rozbudzającym zdolności artystyczne dziecka. Zawsze przy egzaminie wstępnym do PWST zaglądałem do życiorysu kandydata, czy brał czynny udział w kursach, konkursach domu kultury. To była jedyna informacja, że dziecko chce czegoś więcej, że ma szersze zainteresowania […] 
     Pomyślałem sobie o tych radnych, samorządowcach, którzy w biednych MDK-ach zwietrzyli szansę oszczędności najtańszym kosztem. Celowość i zadaniowość tej formy edukacji w ogóle ich nie interesuje. Wydawałoby się, iż się zapłakują, że im tak strasznie wstyd, że znowu tną po kulturze, zaklinają się, że tylko przejściowo, że przy wyborach priorytet itd. Guzik prawda. Nie, bo oni by musieli wiedzieć i docenić, że to będzie ich dzieci rozwijać inaczej niż na poziomie szkółki tańca towarzyskiego, gdzie patrzeć na pląsającą pociechę – frajda. Ale dla nich to jest puste pojęcie – rozwój artystyczny dziecka. Nawet nieco pejoratywne. I tak możemy sobie z tymi politykami dywagować aż do poziomu parlamentu, który zatwierdza budżet. Ani powieka im nie drgnie, żeby przekroczyć jeden procent. To by wręcz była jakaś fanaberia, to by przecież ich zlinczowano. Wyborcy: «To na leki nie dajecie, a na książkę, której nikt z nas nie czyta, dajecie? Albo ukrzyżowane jaja pokazujecie i porno z taśm». I trudno, proszę państwa, tej argumentacji odmówić słuszności. […]”

Książkę otrzymałem dzięki uprzejmości Księgarni Internetowej „Gandalf”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz