środa, 23 kwietnia 2014

Termit termitowi człowiekiem

Oto wdzięczny przykład, czego dowiedzieć się możemy z naukowych ustaleń prowadzonych przez najwybitniejsze termicie umysły, oddające się swej zoologicznej pasji – próbie wiernego opisania Człowieka, który żyje „tuż na powierzchni ziemi, a nawet umie zagłębiać się w nią i czyni to przy pewnych okazjach, a z reguły po śmierci”:

„Tak, proszę Państwa, cywilizacja homo się zmienia i w ślad za jej zmianami zmieniać się musi technika naszych badań. […] Temat badany zmienia się szybciej niż nasze metody badania. Badając homo-cywilizację, musimy być przygotowani na to, że odkryjemy prawa sprzeczne ze sobą i ze zdrowym rozsądkiem, rozsądkiem jednak zgodne z rzeczywistością. Ostatnio okazało się, na przykład, że rację mieli uczeni starej szkoły, gdy twierdzili, że homo zanurzony w wodzie traci na wadze tyle, ile waży woda wypchnięta przez homo; lecz że rację mieli również uczeni szkoły późniejszej, dowodząc, iż woda, w której zanurza się homo, zyskuje na wadze tyle, ile ważą wszystkie grzechy zanurzonego w niej homo".

Tak o nas rozprawia jeden z niewielu termitów znanych ludzkiej literaturze – utrwalony na celulozie przez Stefana Themersona – profesor Mmaa. Jego Wykład… zmusza nas do refleksji, nie przerywając śmiechu.

środa, 16 kwietnia 2014

Moja nowa twarz

Krótki tekst o jednej z najciekawszych książek non-fiction ostatnich miesięcy zamówił u mnie Wydział Kultury dla Dzielnicy Śródmieście m. st. Warszawy - wydawca czasopisma "Wspólnicy", którego najnowszy numer zyskał nową szatę graficzną, a ja, przy okazji, nową twarz. Zdjęcie do publikacji przygotował Zbigniew Dobruś, opracowaniem plastycznym zajął się Piotr Rudź. Jak się Państwu podobam?


Periodyk jest dostępny zarówno w wersji papierowej, jak i elektronicznej.

wtorek, 8 kwietnia 2014

Telewizja łamie!

Od ośmiu lat nie mam w domu telewizora. Uprzedzając najczęstsze pytania, odpowiem od razu: na co dzień się nie nudzę i mam co robić. W dodatku – jestem szczęśliwym człowiekiem, którego omijają tysiące i tysiące bzdur serwowanych tzw. szerokiej publiczności. Czasem jednak, przy okazji pobytu u rodziny czy znajomych, zerknę w telepudło. Zapłaczę nieraz, że przegapiłem dobry film, albo program publicystyczny – choć te w większości mogę oglądać w Internecie… Coraz częściej jednak moje zdumienie nie ma granic. Ostatnio miałem okazję przekonać się jak wielką część ramówki polskich stacji zajmują seriale. A wśród nich tryumfujące obecnie produkcje, w których występują amatorzy pobieżnie przyuczeni do tego, by jakoś się przed kamerą zachowywali. Reżyserowane na siłę (co widać nachalnie) seriale o policjantach, lekarzach, opiekunkach do dzieci, sprawach sądowych i ratownikach medycznych to crème de la crème rodzimej rozrywki. Przygotowane dla najmniej wyrobionego widza, wyposażone są zazwyczaj w lektora, który z offu tłumaczy relacje pomiędzy bohaterami odcinka i co kilka minut streszcza fabułę, by odbiorca-matoł nadążył za tym, co się dzieje. Fenomen tych produkcji i ich popularność przeraża mnie strasznie. Zastanawiam się tylko, czy to odbiorcy naprawdę żądni są tego typu papki, czy też telewizja uprawia tu manipulację, zakładając z góry, że jej widz to kretyn skończony?

Hitem ostatnich tygodni, w moim prywatnym rankingu obciachu i matołectwa jest jednak inny program, którego nazwa wyczerpuje już moje zdolności przyswajania kolejnych dawek głupoty. Mam na myśli show o wdzięcznym tytule „Twoja twarz brzmi znajomo”. Jaki bęcwał, jełop i specjalista od marketingu, a wreszcie dyrektor programowy itd. wymyślił, przyjął, zatwierdził i wprowadził do dystrybucji to hasło? Przecież to uwłacza wszelkim standardom. To psuje język, to kaleczy ucho, powoduje wstrząsy, dreszcze, łzawienie i ślinotok. Ręce mi się same zaciskają w bezwiednym poszukiwaniu mordy, którą trzebaby obić za tak rażący językowy kulfon i wygibas. Zawartość, pardon, merytoryczną show z udziałem gwiazd, miłosiernie przemilczę.

środa, 2 kwietnia 2014

Sztukmistrz z Gdańska

W ramach odrabiania zaległości, przeczytałem powieść zupełnie nieznanego mi dotąd (o zgrozo!) Stefana Chwina. Hanemann nie rzucił mnie na kolana, jednak wiele razy zaciekawił i zauroczył. Bo to bardzo porządna proza, dostojna, nieco tajemnicza, niedopowiedziana… Jej bohaterowie dotykają cienkiej granicy pomiędzy wolą życia, a pragnieniem śmierci, pomiędzy własną bezradnością wobec historii, a uporem w poszukiwaniu utraconego szczęścia. Spoza ciemnego mroku wojny, z cieni dawnego wielokulturowego Gdańska wyłaniają się delikatne pasemka przędzy zwane ludzkim losem. Między nimi srebrzy się nić Adama – niemowy, sieroty – małego chłopca, pędzącego biedne i bezdomne życie pośród gapiów, przed którymi odkrywa swój niezwykły talent: 

          „Ze śmieszną, nieco wyzywającą ostrożnością położył kapelusz na ziemi, tuż przy nodze, jakby w obawie, że ktoś mu świśnie brudnoniebieskie papierki, i raz prawą, raz lewą dłonią, niedbale, bez pośpiechu, kreśląc przed sobą to krągłe, to kanciaste kształty, zaczął wyjmować palcami z powietrza jeden po drugim niewidzialne przedmioty, a ludzie stojący wokół ognia odgadywali, co ma na myśli. […] Ukłonił się, zapalił niewidzialne cygaro, gasząc paroma strzepnięciami niewidzialną zapałkę. Przeliczył niewidzialne banknoty, które sfrunęły z nieba, z pańską nonszalancją oparł się na niewidzialnej lasce… A wszystko to było i śmieszne, i trochę obraźliwe, i trochę nieprzyzwoite, lecz gdy kobiety zachichotały, przerwał na moment, obrzucając widzów karcącym spojrzeniem, po czym przytknął dłonie do policzków, przytrzymał parę chwil i szybkim ruchem odjął je od twarzy… Kobieta stojąca najbliżej aż zasłoniła sobie usta dłonią. Nawet Hanka poczuła lęk. Te oczy, coś niedobrego w uśmiechu – bolesny, napięty błysk oczu, a jednak rozbawiający… […] chłopiec powoli podniósł kapelusz, przechylił w lewo, potem w prawo, tanecznym krokiem okrążył ogień, stuknął obcasami i nagle rozluźnił się w anielskim uśmiechu. Kobieta odetchnęła z ulgą, ktoś zaklął żartobliwie z uznaniem, ktoś sięgnął do portmonetki.”