sobota, 5 grudnia 2015

"Szczygieł"

Wielu czytelnikom lektura Szczygła przywiedzie na myśl inną popularną powieść inicjacyjną. Mam tu na myśli Buszującego w zbożu Salingera. Dorastanie - bolesne wchodzenie w życie na własny rachunek; odkrywanie własnych możliwości i poznawanie ograniczeń; zmaganie się z naturalnymi, choć często zgubnymi atawizmami oraz narzucanym przez kulturę ciasnym gorsetem konwenansu. A nade wszystko trudne balansowanie na cienkiej krawędzi oddzielającej dobro od zła.

Być może brzmi to wszystko banalnie? Widzieliśmy już niejedną kartę ludzkiej historii, obejrzeliśmy przecież dokładnie człowieka z jego nieustannym lękiem, permanentną słabością, grzechem i zarazem zachłannością życia, nadzieją piękna, potrzebą miłości. Jednak opowiadamy wciąż jego historię, by móc kolejny i kolejny raz przeglądać się w jej niezwykłych odsłonach - biografiach prawdziwych i zmyślonych.

Zmyśloną i zarazem na swój sposób prawdziwą historię Theo Deckera snuje Donna Tartt w nagrodzonym Pulitzerem Szczygle. Opasły tom kryje rozpiętą na kilkanaście lat intymną opowieść o chłopcu, później młodym mężczyźnie, który w dość wczesnym wieku zmuszony jest stawić czoła nieuchronnym, tragicznym (jakże jednak zwyczajnym) zdarzeniom. Śmierć matki, konflikty rodzinne, uzależnienie od woli i pomocy obcych ludzi, częste zmiany opiekunów i adresów, konieczność odnalezienia się w diametralnie różnych środowiskach. A przy tym skrywana głęboko kruchość, wrażliwość dziecka poszukującego bliskości.

To także, na innym poziomie, powieść o sztuce. Ukrywany przez Theo obraz, ocalały dzięki Deckerowi z wybuchu w jednym z nowojrskich muzeów, staje się skarbem, tajemnicą chłopca, wehikułem pamięci, w końcu także obsesją i symbolem świata, do którego nie można wrócić, gorzką pamiątką dzieciństwa. Małe dziełko malarza Fabritiusa jest również piękną i cenną rzeczą. A jej pojawienie się wśród zaginionych dóbr kultury staje się łakomym kąskiem dla tych, którzy widzą w obrazie nie tylko wartości estetyczne, lecz przede wszystkim materialne.

“Szczygieł” prowadzi swojego młodego “właściciela” w świat sztuki, staje się poniekąd przepustką do wyższych sfer. Nasz bohater, jako dorosły już mężczyzna, podejmuje z dużym sukcesem pracę marszanda, choć jego niezwykle udane interesy nie są wyłącznie wynikiem znawstwa, lecz w większej mierze przebiegłości. Skrywany przed światem obraz również staje się przedmiotem handlu. Jego odzyskanie z rąk przemytników i gangów zajmujących się nielegalnym obrotem dziełami sztuki będzie kolejną, tym razem kryminalną, ale także nieoczekiwanie metafizyczną odsłoną historii Theo Deckera.

W powieści Tartt słychać wyraźną nutę tęsknoty za kulturą Starego Kontynentu. Przedstawiony tu Nowy Jork jest po trosze upozowany na miasto europejskie - Paryż, Wiedeń, Amsterdam. Symbolicznie przeciwstawiony na wskroś amerykańskiemu Las Vegas, w którym młody Decker zmuszony jest mieszkać przez kilka lat, staje się figurą świata wartości wyższych, ale także domu, do którego tęskni się i wraca z ulgą.

PS. Polski czytelnik z uśmiechem przywita kilka polskich miejsc i słów, które Tartt umieściła w swej powieści.

Książkę otrzymałem dzięki uprzejmości Księgarni Matas.

czwartek, 1 października 2015

Odmiana przez "Przypadki mieszczan polskich"

Czy reportaż może być literaturą? Z natury niefikcyjny, ufundowany na rzetelności wobec relacjonowanych faktów i odpowiedzialności wobec czytelników jest stawiany często po stronie dziennikarstwa, publicystyki, doraźności… Jest gatunkiem użytkowym, zaangażowanym, któremu obce zmyślenie i obca bezinteresowność literatury pięknej.

Reporter czerpie jednak z form i praktyk właściwych pisarzowi. Używa niejako instrumentarium kolegów po piórze – dramaturgów, poetów, epików. Korzystając z bogatego repertuaru środków literackiej ekspresji, może i on traktować język jako tworzywo swojego przekazu, niejednokrotnie równie ważne, co jego treść. By lepiej oddać słowa bohatera, by sprawniej opisać warunki, w których rozgrywają się ujęte w reportażu wypadki, trzeba mieć wyczulone ucho; pewien zmysł pozwalający uchwycić i przelać na papier również to, co z pozoru wydaje się błahe, nieistotne, poboczne.

Taką literacką ucztę funduje nam Marcin Kołodziejczyk w Dysforii. Przypadkach mieszczan polskich, książce złożonej z opowieści o nas samych, o naszych lękach, frustracjach, pozach i maskach, grach miejskich, wyścigach o lepsze pieniądze i lepsze jutro. Jesteśmy trochę zdziecinniali, niedojrzali, śmieszni, małostkowi, ale też budzący współczucie. Zagubieni w nieznanym środowisku, betonowej dżungli zamkniętych osiedli, podwórek, placów, ulic; próbujący odnaleźć swoje miejsce w hierarchii, w mieście, w życiu.

Kołodziejczyk chowa się całkiem za swoimi bohaterami, pozwala im mówić ich własnym językiem, znakomicie charakteryzującym każdego z napotkanych mieszczan. To właśnie wyczucie stylu, idiolektu bohatera, znakomite oddanie językowych nawyków i kalk stanowi o niezwykle literackim ładunku tych tekstów. Ważne tu przecież nie tylko, co mówią, ale też jak wysławiają się ich bohaterowie. Rejestracja języka, pozostając wyzwaniem literackim, jest także par excellence zadaniem reporterskim.

Polecam tę książkę nie tylko mieszczuchom!

środa, 23 września 2015

Co nam mówi lampa?

Deyan Sudjic – krytyk sztuki, dyrektor londyńskiego Muzeum Designu – wytrawny znawca szczególnego języka, którym przemawiają do nas rzeczy, próbuje ów tajemniczy dialekt przybliżyć zwykłym zjadaczom, użytkownikom, odbiorcom, konsumentom… Uważność w patrzeniu na świat przedmiotów i niezwykła wiedza na temat historii wzornictwa, pozwalają mu odsłaniać przed czytelnikiem zaklęte w krzesłach, lampach, szafach i wyciskarkach do soków sensy, wyrastające daleko poza zwykłą jednoznaczność i błahą użyteczność opisywanych rzeczy.

Sudjic z pewnością i gracją porusza się po swym lapidarium – niezwykłej rekwizytorni przedmiotów codziennego użytku, które za sprawą genialnych projektantów, designerów, konstruktorów, architektów, artystów, weszły na salony sztuki; zajęły należne im miejsce pośród obrazów i rzeźb.

Język rzeczy warto czytać, by choć trochę zajrzeć pod powierzchnię rzeczy, lepiej się im przyjrzeć, usłyszeć, co mówią o swoich twórcach i posiadaczach.

     „Nigdy wcześniej tak wielu z nas nie miało aż tylu rzeczy co teraz, choć coraz mniejszy robimy z nich użytek. Domy, w których spędzamy tak niewiele czasu, są wypełnione przedmiotami. […] Mamy ergometry, na których nigdy nie ćwiczymy, stoły, przy których nie jadamy, kuchenki, na których nie gotujemy. To nasze zabawki. Niosą nam ukojenie w nieustannej presji zdobywania na nie pieniędzy sprawiają, że – w pogoni za nimi – dziecinniejemy. […]
     Nigdy też posiadane przez nas rzeczy nie były tak duże. Spuchły, dostosowując się do epidemii otyłości, która dotyka większość zachodnich kultur. […] …ekrany telewizorów urosły z 28 do 60 cali. Domowe kuchenki zamieniły się w wielkie piece. Lodówki wyglądają jak rozdęte szafy.
      Niczym gęsi przymusowo tuczone, żeby powiększyć ich wątroby, z których robi się foie gras, jesteśmy pokoleniem urodzonym do konsumpcji.”

poniedziałek, 14 września 2015

16 września 1944 - wpomnienie

Zbliża się 71. rocznica wywózki mężczyzn z Włoch do Rzeszy, będącej częścią większego planu deportacji ludności Warszawy i okolic, podjętego przez nazistowskiego okupanta w trakcie Powstania Warszawskiego.

W dzielnicy, w której pracuję, 16. września organizuje się uroczyste obchody upamiętniające ofiary tego wydarzenia. Wspomnienie owego tragicznego dnia znalazłem w książce Wojciecha Albińskiego Ahtung! Banditen!. Autor – włochowianin – w 1944 roku miał zaledwie 9 lat. Jego pamięć przechowała doświadczenia wojny i okupacji, by odmalować je w literackiej formie. Poniższy fragment niech będzie także wspomnieniem pisarza, zmarłego w lipcu tego roku:

     «Szesnastego września jechał ulicą Sieradzką citroën z głośnikiem na dachu i ogłaszał pilny komunikat. Skręcił w Miłą i zacharczał pod naszymi oknami: „Mężczyźni w wieku od lat osiemnastu do pięćdziesięciu mają się stawić w następujących miejscach… Kto się nie zgłosi, będzie rozstrzelany”.
     Ojca nie było w domu. Korzystając z chłodnego poranka, wybrał się na działkę, gdzie zawsze miał coś do zrobienia. […]
     Trochę później matka poszła dołączyć do ojca. Był to przyjemny spacer. Szła zarośniętymi ścieżkami, wdychała zapachy rumianku i szałwii, patrzyła na tańczące motyle. Zdziwiło ją, że na granicy z Warszawą stali w nierównych odstępach żołnierze Luftwaffe. Zwykle używani do ochrony lotnisk, uzbrojeni byli tylko w karabiny. Przechadzali się niedbale, męczyła ich służba na słońcu.    
     Obserwując, gdzie matka zmierza, spostrzegli idącego ku niej mężczyznę. Obojgu doradzili powrót do domu, wyjaśniając, że takie są rozkazy. „Z pewnością chodzi o sprawdzenie dokumentów – dodali. – Nie ma się czego obawiać”. […]
     Gdy rodzice weszli na schody, towarzyszył im żandarm w hełmie. Z blachą zawieszoną na szyi, jak ryngraf albo kawałek pancerza, czekał cierpliwie, aż ojciec umyje ręce i włoży świeżą koszulę. Ulicą znowu przejechał citroën i do pokoju wdarł się nienawistny głos.
     Siedziałem na kanapie, żandarm stał do mnie tyłem. Kabura pistoletu obciągała mu pas, przez ramię przewieszony miał karabin. Zamek mauzera miałem przed oczami, nie dalej jak na wyciągnięcie ręki.
     Czułem, że muszę coś zrobić. Czy nie należy się bronić? Na stoliku leżał nożyk o zaokrąglonym ostrzu, używany do obierania owoców. Przeciągnąłem po nim palcem – nie przebiłby nawet munduru. Potrzebowałem szabli, kordelasa, noża rzeźnickiego, harcerz powinien mieć takie narzędzia pod ręką. Nim zdecydowałem, co wypada mi czynić, wyszli obaj, żandarm i mój ojciec.
     Mężczyźni gromadzili się na ulicy Sieradzkiej, naprzeciwko sklepu pana Bąkowskiego. Był to sklep z materiałami piśmiennymi, pachniało w nim atramentem i ozdobami choinkowymi. Po drugiej stronie była wytwórnia cukierków „Raczek”, której właścicielem był pan Karbowski. Karboński jego domu od kilku tygodni mieszkali żandarmi, chętnie przychodzili na kawę z herbatnikami. Pan Karbowski miał syna, który właśnie ukończył osiemnaście lat. […]
     Rankiem szesnastego września przyszedł do nich znajomy żandarm i usiadł przy stole. Wypił szklankę soku porzeczkowego. Wiedział, co się święci. „Schowajcie się do piątej – radził. – Wieczorem wszystko ucichnie”. Ale pan Karbowski nie chciał wpaść w pułapkę, węszył podstęp. Zwłaszcza, że chodziło o chłopaka. Poszli obaj i nigdy nie wrócili.
     Dzień był pogodny. Jesiony, jak zwykle we wrześniu, rzucały dużo cienia. Mówili mężczyźni do towarzyszących im kobiet: „Nie stójcie tutaj. A może za chwilę nas puszczą?” „Kiedy wrócicie?”, pytały. „Każdy wie, że wojna już się kończy… Na pewno wrócimy przed świętami”.
     Aresztowani mężczyźni wydawali synom gospodarskie polecenia. „Pamiętaj, dach – mówił ojciec do swojego chłopaka. – Przed deszczami trzeba go pokryć papą. Rozgrzać smołę i dobrze wymieszać”. Ze wszystkich stron dochodziły strzępki rozmów i przykazów. […]
     Dzień później przybiegła do nas zdyszana ciotka Urszula.
- Po co do nas przyszłaś? – zapytała ją matka.
- Żeby cię pocieszyć.
- Tylko po to? Wracaj do obozu! Weź ze sobą bandaże, opaski i natychmiast go stamtąd wyprowadź.
     Wyciąganie ludzi z pruszkowskiego obozu było głównym zajęciem ciotki Urszuli. Wyposażona w dużą ilość przepustek Czerwonego Krzyża, białych fartuchów fartuchów czepków, przekraczała bramę z jedną sanitariuszką, a wychodziła z dużymi grupami. […] U osób wycieńczonych lub słabszych ciotka rozpoznawała objawy ciężkich chorób zakaźnych niebezpiecznych dla otoczenia.
     Urszula z rozpaczą w sercu pobiegła z powrotem do Pruszkowa. Ale Banditen z Włoch byli szczególnie niebezpieczni. Oddzielono ich od reszty więźniów, otoczono oddziałami uzbrojonymi w broń maszynową. Obserwowała z daleka, jak ustawieni w trójki wchodzili do podstawionych wagonów.»

P.S. Za książkę i odkrycie przede mną nieznanego dotąd autora, dziękuję miłej koleżance – Kasi.

wtorek, 7 lipca 2015

A niech to Bralczyk kopnie!

Oto słownik. Od zwykłego różni się tylko tym, że zamiast słów próbuje opisać całe zdania, niekiedy równoważniki zdań, wyrażenia, tak bardzo w polszczyźnie zadomowione, że aż przezroczyste, oczywiste, może nawet zbanalizowanie. Bralczyk – marka sama w sobie – w sposób lapidarny, dowcipny, czasem przewrotny, lecz zawsze wnikliwy opukuje te nasze polskie zdania, bawi się ich znaczeniami, sięga po historyczne źródła i znajduje odmienne od zwyczajowych konteksty. Proponowane „definicje” zdań zamieniają się często w językowe szarady. Autor tego opasłego tomu z lekkością i wprawą żongluje słowami; niczym sztukmistrz mowy polskiej – lingwistyczny ekwilibrysta.

Wśród pięciuset jeden zdań, tworzących swoistą mapę współczesnego języka polskiego, znalazło się miejsce i dla poetyckich strof naszych wieszczów i kodyfikatorów polszczyzny („Chytrze bydlą z pany kmiecie”, „Ciemno wszędzie, głucho wszędzie”, „Boże coś Polskę przez tak liczne wieki…”), i dla kolokwialnych powiedzonek („Ja cię chrzanię!”, „Bo zupa była za słona”, „Ja tu tylko sprzątam”), i dla przysłów („Mądry Polak po szkodzie’, „Co ma wisieć, nie utonie”, „Służba nie drużba”). Skrzydlate słowa to wszak nie tylko szczyty liryki, to także zdania i zdanka z reklam, piosenek, filmów, seriali i programów rozrywkowych. Często sami nie wiemy skąd się w naszych ustach wzięły. Bralczyk wie!

Zdanie 149. Jak dobrze nam zdobywać góry

      „[…] Powinniśmy wiedzieć, że nam dobrze, gdy nam dobrze. Dobrze, że inni to wiedzą. Dobrze, gdy nam razem dobrze i gdy dobrze dlatego, że razem. Dobrze wspólnie wyrażać poczucie tego, że dobrze, i dobrze nawet takie poczucie wzbudzać. Ale nie wiem, czy dobrze wmawiać, że dobrze.
      Ale może i dobrze.”

Książkę otrzymałem dzięki uprzejmości księgarni internetowej Publio.pl.

poniedziałek, 22 czerwca 2015

Walc z Nowickim

Jana Nowickiego spotykam od czasu do czasu jako jurora i przychylnego kibica teatru amatorskiego. Bardzo mi odpowiada jego sposób bycia - szczery, otwarty, bezpośredni i bezkompromisowy w sprawach sztuki. Podziwiam, jak wielu, ogromny dorobek aktorski, wiedzę oraz tę niezwykłą u nestorów teatru dziecięcość, skłonność do przekory; ów błysk w oku zdradzający chłopięcą zuchwałość.

Moje uwielbienie nie jest bynajmniej bezkrytyczne. Przyznaję, że zanim sięgnąłem po Białe walce, przeczytałem inną książkę Jana Nowickiego - Mężczyzna i one. Ten zbiór tekstów pisanych dla "Gazety Krakowskiej", "Zwierciadła" i "Wróżki" nadwerężył moją czytelniczą cierpliwość. Byłem wówczas na pana Jana zły strasznie, czemu wyraz dałem w niepochlebnej recenzji. Miałem jednak rację i słowa nie cofnę!
 
Na szczęście Białe walce pozwoliły mi zobaczyć inne, bardzo interesujące oblicze Nowickiego-autora. Dwadzieścia opowiadań ciechocińskich wypełnionych spacerami, rozmowami i historiami chorób piątki kuracjuszy, układa się w pozornie błahy obrazek z życia sanatorium. Jednak w niby czczej gadaninie, paplaniu, stękaniu i powtarzaniu tych samych, rytualnym niemal zwrotów i gestów, kryje się myśl. Świeża, jasna, nasączona znaczeniem, wywiedziona z doświadczenia, z bólu - zarówno tego fizycznego, jak i (nawet bardziej!) metafizycznego. W podeszłym wieku, w doskwierającej niedoskonałości ciała, w pamięci napuchłej od niechcianych wspomnień, w samotności, tęsknocie za młodością i w bliskości śmierci odnajdziemy sens naszej wędrówki - zdają się mówić bohaterowie Nowickiego. Trochę śmieszni, poczciwi, niedzisiejsi, a mimo to - coraz nam bliżsi.
 
Mają i oni swojego przewodnika, emerytowanego aktora, koryfeusza sanatoryjnych bibek i niekończących się rozmów, zwanego Mistrzem Serafinem. Ma on coś z samozwańczego filozofa, profesora bez określonej specjalności i bez dyplomu; ma też z pewnością ów nieuchwytny błysk w oku, zdradzający chłopięcą zuchwałość...

Jedna z myśli Mistrza Serafina:

      "Człowiek po wysłuchaniu największych filozofów, teologów, artystów i księży pozostaje sam."

Książkę otrzymałem dzięki uprzejmości księgarni internetowej Publio.pl.

poniedziałek, 18 maja 2015

Dwa spotkania z Wojciechem Eichelbergerem

Pozornie jesteśmy niezwykle logiczni i racjonalni, przywiązani do zdroworozsądkowego opisu świata, bazującego na faktach, konkretach, dowodach. Pozornie odrzucamy to, co niewiarygodne, zmyślone, nie mieszczące się w granicach bezpośredniego, zmysłowego poznania. Musimy zmierzyć, zważyć, obliczyć, usystematyzować i dotknąć, by uwierzyć.

Naprawdę nasze wybory i działania nie mają tak wiele wspólnego z logiką, jak byśmy tego chcieli… Jesteśmy poddani własnym emocjom, nawykom; płyniemy z prądem mód, wzajemnych wpływów i zapożyczonych przekonań, stereotypów, wreszcie – skryptów kultury. Dajemy się łatwo manipulować specjalistom od reklamy, samozwańczym kaznodziejom nowych religii i trendów, politykom i producentom masowej rozrywki. Jesteśmy niewolnikami wielu dzisiejszych, nowoczesnych mitologii, dających zaskakująco łatwe, choć zazwyczaj kłamliwe, odpowiedzi na pytania i bolączki współczesności.

O tych właśnie mitach, które z ochotą przyjmujemy za dobrą monetę, włączając w poczet własnych przekonań i drogowskazów, z Wojciechem Eichelbergerem rozmawia Beata Pawłowicz. Oboje starają się znaleźć źródła błędu, który towarzyszy naszemu myśleniu, gdy w zarabianiu coraz większych pieniędzy upatrujemy coraz większej niezależności; kiedy zamiast poświęcić sobie czas, wynajmujemy innych, by się nami zajęli lub dajemy wiarę mitowi wiecznej młodości i zdrowia. Dyskutują także o byciu singlem jako drodze do spełnionego życia, o pielęgnowaniu swego Wewnętrznego Dziecka kosztem Wewnętrznego Dorosłego, o pułapce politycznej poprawności oraz byciu kimkolwiek się zechce. W czternastu rozmowach i towarzyszących im opowieściach ludzi, którzy padli ofiarami współczesnych mitów znajdziemy zachętę do sceptycyzmu wobec powtarzanych powszechnie prawd oraz wiele podpowiedzi, „jak nie trafić do raju na kredyt i odnaleźć harmonię ze światem”.

       „Na szkoleniach z zarządzania zasobami życia opowiadam ponury dowcip, ilustrujący powody buntu Polaków przeciwko podniesieniu wieku emerytalnego: Czym się różni polski emeryt od francuskiego i angielskiego? Otóż francuski emeryt zrywa się o świcie leciutki i żwawy, podśpiewuje, pogwizduje, goli się, perfumuje, zakłada czystą koszulkę, wiąże apaszkę, uważnie modeluje berecik, sfruwa po schodach ze swojego poddasza, wpada po drodze do sklepiku po butelkę wina i udaje się na bulwar podziwiać świat i piękne kobiety. Emeryt angielski zrywa się wcześnie, energicznie ćwiczy pompki i przysiady, podciąga się na drążku, bierze prysznic, podśpiewuje God save the Queen, goli się, perfumuje, wskakuje we flanelową koszulę i samodziałową marynarkę, łapie kaszkiet, kalosze, wędkę, zbiega po schodach, wpada do sklepiku po piersiówkę whisky i jedzie na ryby. A polski emeryt? Ledwo wstaje, kwęka, stęka, nie myje się, nie goli, ubiera się w byle co, bierze butelkę moczu i idzie [do] lekarza…”

Druga książka również dotyczy świata rzadko poddającego się racjonalnemu opisowi. Wraz z Tomaszem Jastrunem Wojciech Eichelberger rozmawia o potędze naszych snów. Szczególnie tych, które mogą posłużyć jako niezwykłe, terapeutyczne wręcz interpretacje trawiących nas problemów, traum i kompleksów. Mimo tak ulotnego i „nierzeczywistego” tematu, obaj panowie starają się utrzymać rzeczowy ton dyskusji, sięgając po przekonujące argumenty, wystrzegając się jednocześnie ezoterycznych, wróżbiarskich odniesień.

       „Wiele snów to senna makulatura, szum emocjonalnego i informacyjnego metabolizmu mózgu, który w nocy się resetuje. Ale bywają sny doniosłe, prawdziwe klucze do naszych problemów. Od przeszło trzydziestu lat towarzyszę ludziom w wysiłkach, które mają ich wyprowadzić z zamieszania i cierpienia, poprawić jakość ich życia. Sny, które się śnią w trakcie takich usiłowań, są szczególnie ważne.”

wtorek, 14 kwietnia 2015

Barbarzyńcy to my

W Dominikanie panoszą się nowi konkwistadorzy, których podboje dalekiego świata znaczone są cierpieniem wykorzystywanych seksualnie, zmuszanych do prostytucji, gwałconych „tubylców”. W roli nowych najeźdźców są panowie bogatego, sytego Zachodu – turyści i turystki z USA i zamożnych krajów Europy, ale także (na nieszczęście!), kościelni hierarchowie; do ich grona należą również dwaj polscy duchowni-pedofile – ksiądz Gil i arcybiskup Wesołowski – o których haniebnej działalności wiemy od 2013 roku.

Mirosław Wlekły nie tylko opisuje problem seksualnych nadużyć, ich niebotyczną skalę, ale także stara się odkryć źródła – kulturowe, historyczne, ekonomiczne… Za uprzedmiotowieniem drugiego człowieka, także dziecka, stoi więc maczyzm – silnie zakorzeniony w latynoamerykańskiej kulturze, sankcjonujący wzorzec mężczyzny-samca, który nieustannie potwierdza swą pozycję społeczną kolejnymi seksualnymi podbojami, których ofiarami padają także bardzo młode dziewczęta, niejednokrotnie siostry, dalsze lub bliskie kuzynki. Przemoc fizyczna, w tym gwałt, jako atrybut siły i dominacji ma tu swą niechlubną, lecz bogatą tradycję. Piętnastowieczni zdobywcy Nowego Świata walczyli przecież nie tylko za pomocą swoich mieczów i pistoletów… Wielka bieda przy jednoczesnym rozkwicie branży turystycznej prowokuje dzisiejszych ubogich mieszkańców Dominikany do poszukiwania zarobku u bogatych przybyszów, również w postaci zaspokajania potrzeb seksualnych.

Z wielkim smutkiem przyjmuję, że wśród oprawców, wykorzystujących swą niezwykle silną pozycję i autorytet Kościoła katolickiego, są także księżą. Oczywiście, nie tylko ci z Polski; nie tylko w Dominikanie. I że nie trzeba jechać na drugi koniec globu, do jakiegoś egzotycznego zakątka, by tego problemu dotknąć. Ja także poznałem księdza-pedofila. Był do niedawna proboszczem mojej parafii. Znałem go i lubiłem, ceniłem jego zaradność w prowadzeniu kościoła i otwartość, intelekt. Dobrze mi się z nim współpracowało przy kilku imprezach kulturalnych, które razem organizowaliśmy. Zdążyłem domówić z księdzem wszystkie kwestie związane z chrztem mojego syna, zanim stał się głośnym na całą Polskę Grzegorzem K. – antybohaterem historii o fatalnej roli tutejszych władz kościelnych, które zupełnie zagubiły się w swych powinnościach wobec poszkodowanych, stawiając na źle pojmowaną lojalność.

piątek, 10 kwietnia 2015

Do dna!

Kiedy wspominam klasyczną już dziś „Moskwę – Pietuszki” Jerofiejewa, czy też alkoholową prozę Jerzego Pilcha; kiedy zaglądam do wywiadów ze znanymi aktorami, reżyserami, twórcami, którzy zdobyli się na walkę z chorobą; kiedy czytam na przykład Rehab Wiktora Osiatyńskiego, pozostaję w błogim, choć przecież iluzorycznym, przekonaniu, że alkoholizm jest problemem innego pokolenia, że w większości dotyka ludzi ode mnie starszych.

Z letargu budzi mnie jednak trzeźwe spojrzenie wokół. Może wśród najbliższych i przyjaciół nie mam jaskrawych przykładów uzależnienia, może (na szczęście!) sam nie wlazłem w jakieś ciągnące do dna środowisko, nie przytłoczyła mnie swoim ciężarem żadna życiowa katastrofa, trauma, czy depresja, prowadząca w niebezpieczne objęcia C2H5OH. Jednak różnego rodzaju okazje, większe i mniejsze święta, spotkania, imprezy, popremierówki i wyjazdy teatralne nie są w większości bezalkoholowe. Jednak i mnie zdarzały się przecież odmienne stany świadomości, aż do jej utraty... I ja żałuję tych kilku kieliszków wypitych ponad miarę. 

Odpowiednią perspektywę przywracają, pojawiające się niestety coraz częściej, wyznania moich rówieśników i młodszych ludzi, którzy zdążyli już wpaść w pułapkę i teraz próbują się z niej wydostać, płacąc cenę bolesnego odwyku, terapii, trudnego powrotu do świata i życia w abstynencji, z piętnem alkoholika.

Swoją drogą do trzeźwości podzieliła się Małgorzata Halber. Jej debiutancka powieść, choć nie jest autobiograficzną relacją, pokazuje niezwykle smutny, przejmujący i boleśnie prawdziwy obraz walki z uzależnieniem. Walki toczonej przez młodą kobietę, którą paraliżuje strach, niejednokrotnie dopada zwątpienie, brak wiary, depresja… Towarzyszy jej nieustanny lęk przed odrzuceniem, ale także przed tym nowym „czystym” życiem.

Książka niełatwa w odbiorze, pisana ostrym, wręcz brutalnym językiem, z często zaburzoną, uproszczoną składnią, która z jednej strony odsłania niemożność właściwego nazwania rzeczy, z drugiej – pozwala sprowadzić przekaz do tego, co najważniejsze. Ten zabieg może nieco irytować, odbierany jako nieznośna maniera, infantylność stylu. Wypowiedzi Krystyny (bohaterki) są czasem, jak wyrwane z pamiętnika zbuntowanej nastolatki. Ale w obliczu własnego alkoholizmu nie bylibyśmy chyba bardziej dojrzali, pewni swych osądów i racji?

Z książki:

      „Nałóg bierze się z tego, że jesteś wydrążony w środku, albo tak ci się przynajmniej wydaje. Że jest pusto i cicho, a ty jesteś zamknięty w swoim pokoju i za mało się starasz.

XX wiek był wiekiem nerwic i histerii. XXI wiek jest wiekiem depresji i nałogów.

      Na każdym rogu czeka na ciebie informacja o ludziach sukcesu. […] Musisz zdążyć odnieść sukces zawodowy, zdobyć wyższe wykształcenie, znaleźć idealnego partnera, założyć rodzinę, kupić mieszkanie, wychować dziecko, kupić samochód, założyć własną firmę, napisać książkę, zrealizować pomysł na bloga, grać w tenisa, interesować się polityką, […] wiedzieć, kto dostał Nobla z literatury, przeczytać to, co napisał ten, który dostał Nobla z literatury, znać minimum jeden język obcy, znaleźć czas dla siebie, zrobić remont, oddychać, umyć kibel, pójść na te drugie studia, na które naprawdę chciałeś pójść, ale nie poszedłeś […]. Musisz namalować te wszystkie obrazy, które chcesz namalować, napisać sztukę, zrobić sam łódź, nauczyć się jeździć na nartach, nauczyć się medytować, kupić nowe łóżko, nie martwić się komentarzem na fejsbuku, pójść do fryzjera, pojechać do Azji, zmienić pracę, zmienić żonę.

A ty zamiast tego siedzisz przed telewizorem. 
     Wpierdalasz te czipsy i wafelki. 
     Znowu poszłaś na imprezę i nawaliłaś się jak świnia, nie jesteś pewna, co mówiłaś, i chyba się przespałaś z tym gościem, którego nawet nie lubisz. 
     Kupiłaś kolejną sukienkę albo kolejną godzinę szukasz butów w internecie. I myślisz sobie: od wszystkiego się można uzależnić, nawet od czekolady.”

środa, 1 kwietnia 2015

O piewcy faktów autentycznych

Nazywany szalejącym reporterem i poetą faktu, religijny Żyd, wojujący socjalista, żołnierz Korpusu Praskiego walczący na frontach I wojny światowej, prażanin, pisarz i publicysta – Egon Erwin Kisch – twórca Jarmarku sensacji – zbioru autobiograficznych tekstów i wspomnień, które polskiemu czytelnikowi przypomniano w ramach znakomitej serii Reporterzy Dużego Formatu – Klasyka.

Lektura tej książki skłania do rozszerzenia zestawu cech niezbędnych rasowemu reporterowi o spryt, skłonność do poświęceń, zdolność wykrywania nieoczywistych powiązań i zależności, odwagę, a w końcu także bezczelność i fart. W połączeniu z umiejętnościami literackimi, niezbędną ciekawością rzeczy pozornie oczywistych i czułym węchem otrzymujemy wierny portret dziennikarza, na którym wzorować się będą najznamienitsi reporterzy kolejnych epok i dziesięcioleci, w ich gronie również Polacy, by wymienić chociaż Ryszarda Kapuścińskiego czy Małgorzatę Szejnert.

Z książki:

       „«Fantazja»! Czy kształtowanie prawdy nie wymaga fantazji? To prawda, fantazja nie może się w tym wypadku swobodnie rozwinąć, może posuwać się jedynie wąską ścieżyną między jednym faktem a drugim i ruchy jej muszą pozostawać w rytmicznej zgodzie z faktami. Ale nawet tego ograniczonego miejsca nie ma fantazja wyłącznie dla siebie. Wraz z całym zespołem baletowym form sztuki musi się ona obracać w korowodzie, aby najbardziej kruchy materiał – rzeczywistość – w niczym nie ustąpił najbardziej elastycznemu materiałowi – kłamstwu.”

Książkę otrzymałem dzięki uprzejmości księgarni internetowej Publio.pl.

czwartek, 19 marca 2015

Sprawa dla reportera

Dwiema podstawowymi umiejętnościami reportera są ciekawość, pozwalająca dziwić się rzeczom pozornie zwykłym oraz zdolność cierpliwego, pełnego empatii, słuchania innego. Dalej jest już tylko talent do opowiadania historii i niezbędny warsztat pisarski. O ile pierwsze dwie cechy są właściwościami indywidualnego usposobienia - charakteru, o tyle dwie kolejne trzeba umieć w sobie ćwiczyć i pielęgnować. Teresa Torańska była wybitną reporterką, autorką licznych i znakomitych wywiadów, mającą wszystkie te elementy w zakresie znacznie przewyższającym branżową średnią.

W tych wywiadach, ciekawych już przez sam dobór rozmówców i ich poplątanych przez wichurę historii biografii, niedoścignionym wzorem jest sam warsztat dziennikarski autorki. Aż nie chce się wierzyć, jak wielką, mozolną pracę musiała wykonać Torańska, by tak drobiazgowo i skrupulatnie przygotować się do rozmów. Sama wielokrotnie zaskakuje swoich interlokutorów szczegółową wiedzą o ich życiu, koligacjach rodzinnych, miejscach dzieciństwa i drobnych, choć nieraz wiele znaczących epizodach z przeszłości. Autorce służy gruntowna znajomość historii, polityki, a nawet aparatu pojęciowego z dziedzin, których specjalistami są Bristiger, Głowiński i Rotfeld.

W dobie powierzchownych, zdawkowych wywiadów, przeprowadzanych przez ludzi nazywających się dziennikarzami, zdradzających jednak większe powinowactwa ze statywem do mikrofonu, kunszt i niezwykle solidne przygotowanie merytoryczne Teresy Torańskiej pozostają niedoścignionym wzorem, busolą dla wszystkich, którym zawód reporter nadal kojarzy się z umiejętnościami, o których wspomniałem wyżej.
 

środa, 11 marca 2015

Nie taki ksiądz czarny...

W ten rok wchodziłem lekturą wywiadu-rzeki z księdzem Janem Kaczkowskim – szefem puckiego hospicjum, który sam od czerwca 2012 roku zmaga się z chorobą nowotworową. Narzekając w poprzednim wpisie na brak porządnych księży w Polsce, którzy by potrafili zabierać głos w sprawach najważniejszych w sposób odpowiedzialny i szczery, powinienem pamiętać o tym niezwykłym duchownym.

To wcale nie własna choroba, jak może chciałyby media, stawia tego człowieka w roli specjalisty od cierpienia związanego z umieraniem. To jego zaangażowanie w budowanie i prowadzenie jednego z najlepszych ośrodków hospicyjnych w Polsce, jego nieustanne towarzyszenie chorym i umierającym jako duchownego, ale także jako powiernika, przyjaciela; w końcu też dbałość o odpowiednie przygotowanie lekarzy i terapeutów do pracy z osobami, dla których lekarska diagnoza okazała się wyrokiem.

Siła charakteru, niezłomność, radykalizm w myśleniu i działaniu, bezkompromisowość, a także czułość, empatia oraz wielka pokora wobec tego, czego zmienić się nie da – te wszystkie cechy spotkały się w skromnym, budzącym ogromną sympatię mężczyźnie, który z Katarzyną Jabłońską rozmawia o życiu, umieraniu, Bogu i Kościele bez owijania czegokolwiek w bawełnę; prosto, szczerze, czasem brutalnie…

      „Jako dziewiętnastolatek wierzyłem w Kościół jak ideowy komunista w partię. To się zmieniło. Niestety, jestem zawiedziony Kościołem jako instytucją totalną, która di mówi, co masz myśleć, gdzie masz mieszkać, która mówiąc o wolności i godności człowieka, często sama ją depcze. Nawet prawo kanoniczne nie jest w Kościele respektowane – mam na myśli prawo do obrony, do dobrego imienia, do wolności, także wolności sumienia. Dzieje się tak szczególnie wobec duchownych, a zwłaszcza wobec zakonnic.”

       „Nie w pełni wiem, jak miał wyglądać Kościół, którego chciał Chrystus. Myślę jednak, że wolno mi wątpić w to, że chciał w Kościele hierarchicznej i feudalnej struktury, która jest pokłosiem średniowiecza. […] A jeśli chodzi o własne podwórko, to – mówiąc marketingowo – produkt, jaki serwuje typowa parafia, jest na żenującym poziomie, począwszy od plastikowego wystroju kościoła po poziom kazań czy w ogóle oferty duszpasterskiej. Znaczna część moich kolegów, gdyby ich ocenić jedynie pod względem profesjonalizmu wykonywanej pracy, straciłaby robotę. W Kościele pracuje się jak za komuny, to znaczy często się… nie pracuje. Dominuje bylejakość w pracy duszpasterskiej, w sposobie sprawowania liturgii, w tak zwanej posłudze myślenia, do której Kościół również jest powołany i którą zobowiązany jest pełnić.”

wtorek, 24 lutego 2015

Tomáš Halĭk nie jest Bogiem

Nie mamy chyba takiego duchownego w polskim Kościele. Nie mamy teologa, który będąc kapłanem, potrafi o Kościele i religii pisać z tak konsekwentnym dystansem i zdrowym sceptycyzmem, zachowując przy tym zbawienne poczucie humoru. Tomáš Halĭk zachęca do ciągłego poszukiwania, nieustającego zadawania pytań i nietajenia wątpliwości wobec Boga i własnej wiary, a także do śmiechu. Wielokrotnie podkreśla potrzebę otwartości na innych; wierzących i niewierzących, głęboko zanurzonych w Chrystusie i tych, którzy nie chcą o nim słyszeć. Piętnuje Kościół zaślepiony, bigoteryjny, fundamentalistyczny, przekonany o swej niezachwianej wielkości. Uzmysławia czytelnikowi, że religijne, a także światopoglądowe linie demarkacyjne nie przebiegają wcale pomiędzy ateizmem a wiarą, ani też pomiędzy konserwatyzmem a postępowością – są w nas; gryzą, nie dają spokoju…

Oto garść wyimków:

     „Boję się ludzi o niezachwianych przekonaniach, ponieważ czuję od nich chłód śmierci i wrogość wobec życia, wobec jego dynamiki, ciepła i różnorodności; unikam ich, bo po prostu nie wierzę w deklarowaną pewność ich wiary. Nic na to nie poradzę: za murem ich niezłomności wyczuwam tłumione pytania i nierozwikłane problemy, nierozstrzygnięte wewnętrzne konflikty, przed którymi daremnie szukają ucieczki w walce z inaczej myślącymi.”

     „Dialog między wiarą a niewiarą nie jest dialogiem między dwoma ściśle oddzielonymi obozami, walką między drużynami w czerwonych i niebieskich dresach. On odbywa się wewnątrz każdego ludzkiego serca i myśli. […] Jeśli więc człowiek wierzący chce prowadzić dialog z niewierzącymi, musi najpierw spotkać się z niewierzącym we własnym sercu.”

     „Gdy ktoś twierdzi, że jest niewierzący, często wtedy pytam: jak wygląda ten Bóg, w którego nie wierzysz? Bo gdy coś odrzucam, muszę mieć przecież jakieś wyobrażenie o tym, co odrzucam. A gdy ten niewierzący opisze Boga, w którego nie wierzy, często mu muszę z ulgą pogratulować: Bóg zapłać, że w takiego Boga nie wierzysz! W takiego Boga nie wierzę i ja. W odniesieniu do takiego teizmu i ja jestem ateistą.”

     „Humor wspólnie z wykształceniem chroni człowieka wierzącego przed zdegradowaniem jego religijnej gorliwości do smutnej formy dogmatycznego fanatyzmu czy – jeśli ktoś woli – fundamentalizmu.”

Książkę otrzymałem dzięki uprzejmości księgarni internetowej Publio.pl.

piątek, 13 lutego 2015

"Szwedzki thriller ekologiczny"

Większości wyda się zapewne, że to nie temat na pierwsze strony gazet. Wielu powie, że Polski nie dotyczy, więc nie musi tutejszych czytelników obchodzić. Wystarczy jednak nieco ekologicznej wrażliwości i wyobraźni, by ta książka wzbudziła prawdziwą złość, wewnętrzny protest i niedowierzanie wobec zdemaskowanej przez Zarembę-Bielawskiego szwedzkiej polityki, sprawnie zamieniającej naturalne ogromne zasoby leśne tego kraju w karczowiska, by następnie zaprowadzić na tych rozległych obszarach ujednoliconą produkcję iglaków.

Zarządzanie szwedzkimi lasami podporządkowane zostało w zupełności przemysłowi drzewnemu. Państwowe instytucje, mające regulować wycinki i kontrolować działających w tym sektorze przedsiębiorców, od dawna żyją z nimi w symbiozie, która wyklucza jakąkolwiek niezależność i w efekcie uniemożliwia stosowanie sankcji wobec firm ewidentnie łamiących prawo.

Prywatni właściciele, posiadający w Szwecji największy procent terenów leśnych (państwo i samorządy dysponują tylko niewielką częścią tamtejszych lasów), zmuszani są do prowadzenia gospodarki zgodnie z interesem potężnego przemysłu, często wbrew swoim intencjom i na własną szkodę.

Traci więc właściciel lasu, traci każdy, kto zechciał przeprowadzić się do ustornia okolonego bujną zielonością drzew, a w efekcie trafia do magazynu drewna. W sposób oczywisty traci ekosystem, konsekwentnie ubożony i kastrowany przez wielkie kombajny karczujące tzw. systemem zrębu zupełnego. Traci także szwedzka turystyka, której atutem przestaje być dziki, zróżnicowany krajobraz północy. Tracą przyszłe pokolenia…

Przykłady, które mnoży w swoich reportażach Bielawski szokują. Oto jeden z wielu paradoksów Szwedzkiej rzeczywistości:

      „Zarząd Lasów (…) zabrania Haraldowi [Holmbergowi – M. Z. B.] wycinać i odnawiać las, będący jego własnością, wedle własnego uznania (…) Ma on dokonać zrębu zupełnego, a jeśli tego nie uczyni, musi liczyć się z poważnymi konsekwencjami w postaci wysokiej grzywny, a nawet kary więzienia”.

Książkę otrzymałem dzięki uprzejmości księgarni internetowej Publio.pl.

środa, 11 lutego 2015

Warszawka piórem Żulczyka

Tydzień z życia warszawskiego dilera kokainy. Powieść mocna, mięsista, pisana dosadnym językiem, z niezwykle przemyślaną i konsekwentnie poprowadzoną fabułą. Ślepnąc od świateł Jakuba Żulczyka czytałem nie mogąc pozbyć się wrażenia, że uczestniczę w życiu głównego bohatera niczym w komputerowym RPGu. Śledzę każdy krok, każdą myśl; widzę Warszawę jego oczami, czuję te same zapachy i ten sam ból… Ta perspektywa nie daje nadmiernie pięknych widoków. Wręcz przeciwnie, moje miasto pokazuje swą brzydką twarz – zmęczoną nieustannymi podrygami w mniej lub bardziej luksusowych klubach, modnych lokalach gastronomicznych, pijalniach i ćpalniach; z wiecznie podkrążonymi oczami i płatkami nosa oprószonymi białym proszkiem. To Warszawa, która wciąż udaje, że jest lepsza, ważniejsza, bogatsza i seksowaniejsza niż w rzeczywistości; która po godzinach odreagowuje stresy, lęki, niepowodzenia i bolesne upadki z drabiny zawodowego i społecznego awansu.

Żulczyk pokazuje rewers stołecznego blichtru. Bezlitośnie, bezwzględnie, bez jakiejkolwiek taryfy ulgowej. Nie znam tego miasta, w którym wszyscy wciągają nosem kokainę, w którym żyje się tylko w obrębie nocnych zakamarków, skrzętnie wypierając z pamięci to, co wydarzyło się za dnia, a narkotykowych bonzów traktuje się jak dostawców pizzy. Miasta-widma, miasta-zombie. A jednak w nim mieszkam…

Polecam tę książkę wszystkim. To znakomita lektura. Na przeczytanie ponadpięciuset stron wystarczą w zupełności dwa wieczory, co potwierdzają wszyscy moi znajomi, który po Ślepnąc od świateł już sięgnęli i są książką, tak samo jak ja, zachwyceni.

Tym razem książkę kupiłem dzięki karcie prezentowej otrzymanej od moich studentów - słuchaczy Okęckiego Uniwersytetu Trzeciego Wieku, dla których od października prowadzę zajęcia z literatury, i którym serdecznie dziękuję.

wtorek, 27 stycznia 2015

Nagroda (nie)literacka Nike

Karol Modzelewski za swą książkę otrzymał jedną z najbardziej prestiżowych i liczących się nagród literackich w kraju. Książka zaiste ważna, może w pewnym sensie przełomowa, będąca rodzajem subiektywnego portretu politycznego powojennej Polski; świadectwem osobistego zaangażowania autora w działania opozycyjne wobec peerelowskich władz – prowadzone najpierw w łonie partii, później w strukturach podziemnych, w końcu w ramach legalnego związku Solidarność i, po roku 1989, w pierwszym postsolidarnościowym Senacie III RP.

Ze wszech miar godna uwagi autobiografia Karola Modzelewskiego, nie ma jednak nic wspólnego z literaturą, ani tą rozumianą jako domena fikcji czyli pięknego zmyślenia, ani z tą dokumentalną, nazywaną też reportażową – czerpiącą jednak z literackiego instrumentarium form, chwytów, środków wyrazu, które służyć mają nie tylko zdaniu sprawy z wydarzeń, ale także wciągnięciu czytelnika w świat myśli, emocji, rozterek i problemów bohatera, zanurzonego w pewnej (zmyślonej bądź nie) fabule. Dziwi mnie więc niepomiernie stawiane jej w szeregu dzieł literackich, pretendujących do statuetki Nike, a tym bardziej przyznawanie jej (ponoć przez aklamację) palmy pierwszeństwa.

Książkę tę zaliczyłbym do szerokiej kategorii non-fiction. Z uznaniem wypowiadałbym się o jej przemyślanej konstrukcji i potężnym materiale merytorycznym, ujętym przez Modzelewskiego w spójną całość. Nie ma tu jednak miejsca na współodczuwanie z bohaterem. Autor nie zabiera nas do świata swoich codziennych zmagań, nie stara się odmalować przed czytelnikiem miejsc i charakterów, skąpi osobistych opowieści, które mogłyby dać zalążek literackiej fabuły. Nie to było bowiem, jak sądzę, jego zamiarem. Byłbym zdziwiony, gdyby miało się okazać, że jednak myślał on o swojej autobiografii politycznej jako dziele artystycznym.

Na przekór sobie, przytaczam fragment, w którym drzemie pewna iskierka poezji:

      „Każda rewolucja usiłuje dosiąść i ujarzmić tego zwierza, jest to jednak trudne rodeo. Kobyła historii jest dzikim, nieujeżdżonym mustangiem. Można wskoczyć na jej grzbiet, a nawet utrzymać się tam przez czas pewien, tyle że nie sposób nią pokierować – w końcu zawsze nas zaniesie tam, gdzieśmy nie zamierzali i nie spodziewali się znaleźć. Tak – w największym skrócie – interpretuję swoje własne życiowe doświadczenie.”

sobota, 24 stycznia 2015

Antysemityzm po szwedzku

Ta książka jest jak epopeja, w której, zgodnie z regułami gatunku, losy bohatera przedstawione zostały na tle wielkiej historii, zdając się igraszką w ręku bezlitosnej, międzynarodowej polityki i wojennych działań III Rzeszy. Czternastoletni Otto Ullmann, dzięki ogromnej determinacji rodziców dostaje możliwość ucieczki z okupowanego Wiednia do Szwecji. Znajdzie się tu więc miejsce dla heroizmu dziecka, rzuconego w nieznany świat obcej kultury, nieznanego języka i dojmującej samotności. 

W tej niezwykłej opowieści, jak przystało na epos, otwiera się także perspektywa boska; a raczej religijna. To przecież wyznanie i związane z nim pochodzenie „etniczne” sprawia, że ów żydowski chłopiec staje się obcym najpierw we własnym kraju, a potem również w nowej ojczyźnie, która wbrew deklarowanej neutralności (militarnej), nie jest przecież wobec żydowskich imigrantów neutralna światopoglądowo… Jej polityka dotycząca uchodźców z krajów zagrożonych hitlerowskim terrorem, odbiega daleko od wielkodusznej otwartości. Zarówno Otto, jak i jemu podobni uchodźcy, którym Szwecja udzieliła prawa czasowego pobytu (pod warunkiem opuszczenia jej granic, jak tylko będzie to możliwe) znaleźli się w stosunkowo niewielkiej grupie wybrańców, która dla szwedzkich władz stanowić mogła listek figowy, skrywający niemal powszechną niechęć czy nawet wrogość wobec Żydów.

Åsbrink śledzi losy Ottona i jego rodziny. Skrupulatnie odtwarza wojenną historię Ullmannów, opierając się przede wszystkim na listach wysyłanych do syna. Przeszukuje też archiwa, stare szwedzkie gazety, dzienniki i wspomnienia. Spotyka się z nielicznymi świadkami tamtych zdarzeń. Jednym z nich jest Ingvar Kamprad, najwierniejszy szwedzki przyjaciel Ottona; niegdyś zagorzały nacjonalista i antysemita, dziś jeden z najbogatszych Szwedów – założyciel i właściciel firmy IKEA.

Nie dziwi fakt przyznania autorce nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego.

piątek, 23 stycznia 2015

Nie do czytania!

Pragnę serdecznie przeprosić wszystkich moich bliskich i dalekich znajomych, którzy szczerze i z zapałem rekomendowali mi serię książek o Jakubie Wędrowyczu. Oto moja druzgocąca recenzja opowiadań otwierających cykl, którego bohaterem jest samozwańczy egzorcysta-bimbrownik:

Utalentowany pisarz, mający się za sprawnego rzemieślnika, nie może na dwóch sąsiadujących stronach trzy razy używać zwrotu „poskrobał się z frasunkiem po głowie”, pisać o „siłach usiłujących”, ani okraszać tekstu perełkami w stylu: „Urzędnik był już daleko, ale usłyszawszy ten wybuch wesołości, jeszcze bardziej zwiększył tempo ucieczki”.

Kronik Jakuba Wędrowycza nie należy w ogóle brać do ręki. To książka głupia, źle napisana i, co najgorsze, nieśmieszna!

piątek, 9 stycznia 2015

Nie ogarniam!

Jednym z moich noworocznych postanowień jest nieużywanie słowa „ogarniam”. Mam bowiem wysypkę na to słowo, które w tak wszędobylski, bezczelny oraz irytujący sposób rozpleniło się w naszym potocznym słowniku. Fatalnym skutkiem głupawej mody wszyscy dziś „nie ogarniają” tematu, obowiązków, procedur, czasu, kalendarza, własnych i cudzych spraw, myśli, wiadomości, lektur i czego tylko dusza zapragnie. Jeśli ktoś natomiast ma głowę na karku, zna się na swojej pracy, potrafi się czymś zająć, zaopiekować, ma dryg organizacyjny, szybko przyswaja nowe informacje i sposoby działania, myśli składnie i nie sprawia mu problemu łączenie faktów to właśnie „ogarnia”. Dziś jednym słowem „ogarniają” ci wszyscy, którzy jeszcze niedawno „kumali czaczę”, „czaili bazę” i „dawali radę”…

Otóż ja „ogarniać” nie chcę. Nie zamierzam. Nie mam najmniejszej ochoty.
Od dzisiaj nie „ogarniam”!

piątek, 2 stycznia 2015

Lektury 2014

Kolejny czytelniczy rok za nami, więc zgodnie z tradycją odnotowuję w Pamiętniku z książek listę książek, które zajmowały mnie od stycznia do grudnia 2014. Tym razem absolutnie pierwsze miejsce bezapelacyjnie należy się Pawłowi Hulle za przepiękną, mądrą i ważną powieść Śpiewaj ogrody. Inne książki, które zrobiły na mnie duże wrażenie i zasługują na wyróżnienie - wytłuszczam (oczywiście tytuły, a nie same książki!).

1. Zygmunt Miłoszewski: Bezcenne
2. Wiesław Myśliwski: Ostatnie rozdanie
3. Yasmina Reza: Bóg mordu
4. Szymon Hołownia, Marcin Prokop: Wszystko w porządku
5. Magdalena Grochowska: Wytrąceni z milczenia
6. Sylwia Chutnik: Cwaniary
7. Zygmunt Bauman, Stanisław Obirek: O Bogu i człowieku. Rozmowy
8. Boris Akunin: Sokół i Jaskółka
9. Krzysztof Miller: 13 wojen i jedna
10. Paweł Huelle: Śpiewaj ogrody
11. Carl Bernstein, Bob Woodward: Wszyscy ludzie prezydenta
12. Donata Subbotko: W rozmowie
13. Stefan Chwin: Hanemann
14. Stefan Themerson: Wykład profesora Mmaa
15. Mariusz Urbanek: Tuwim. Wylękniony bluźnierca
16. Paulina Wilk: Znaki szczególne
17. Michał Ogórek: Polska ogórkowa. Podręcznik dla wszystkich klas
18. Joseph Heller: Paragraf 22
19. Paweł Skawiński: Gdy nie nadzejdzie jutro
20. Przemek Angerman: Tożsamość Rodneya Cullacka
21. Witold Szabłowski: Tańczące niedźwiedzie
22. Zygmunt Miłoszewski: Uwikłanie
23. Małgorzata Rejmer: Bukareszt. Krew i kurz 
24. Günter Wallraff: Na samym dnie
25. Wszystko zależy od przyimka, praca zbiorowa: Bralczyk, Markowski, Miodek, Sosnowski
26. Nikołaj Lilin: Syberyjskie wychowanie
27. Paulina Wilk: Lalki w ogniu
28. Tom Hodgkinson: Być rodzicem i nie skonać
29. Dorota Wodecka: Polonez na polu minowym
30. Krzysztof Varga: Czardasz z mangalicą
31. Jacek Hugo-Bader: Długi film o miłości. Powrót na Broad Peak
32. Danuta Stenka, Jacek Maciejewski: Flirtując z życiem
33. Tomek Michniewicz: Swoją drogą. Opowieść o trzech podróżach po inne życie
34. Maryna Miklaszewska, Masław: Mikołajek w szkole PRL
35. Swietłana Aleksijewicz: Czasy secondhand. Koniec czerwonego człowieka
36. Rafał Wojasiński, Jan Nowicki: Droga do domu
37. Michał Głowiński: Czarne sezony
38. Jacek Łęski, Alina Łęska: Pokochać Ukrainę 
39. Wiktor Osiatyński: Rehab

Za miłą współpracę dziękuję księgarni internetowej Publio.pl oraz księgarni Matras. Do grona moich  poważnych i prestiżowych współpracowników w zeszłym roku dołączyli także śródmiejscy Wspólnicy.