niedziela, 21 lutego 2021

Najcięższe dzieło noblistki

Do tej lektury zabierałem się bardzo długo. Onieśmielał mnie noblowski kaliber i rozmach, a prawdę mówiąc przede wszystkim rozmiar XXL. Większość książek Tokarczuk czytałem z wielką przyjemnością i zainteresowaniem, ale i tej autorce zdarzyło się mnie zawieść. Tak było w przypadku nieudanej chyba powieści Anna In w grobowcach świata, podobnie rzecz się miała z E. E. i Biegunami, których przyznaję – nie doczytałem.

Księgi Jakubowe nie olśniły mnie, lecz czytałem je z dużą frajdą. Wiem, frajda nie jest najlepszą kategorią krytyczną. Tokarczuk pisząc tę ogromną powieść złożyła hołd temu gatunkowi literackiemu. Hołd samemu aktowi opowiadania, snucia historii - i tej wyłaniającej się ze źródeł, ustaleń, dat i twardych dowodów, jak i tej, która potrzebuje naszej wyobraźni, twórczego pierwiastka wypełniającego luki w postrzępionej materii faktów.

Stanowiąca narracyjną oś postać Jakuba Franka, opisywana z wielu punktów widzenia, jest intrygująca, nieoczywista, tajemnicza, zarazem odległa nam i bliska. Tokarczuk powołuje na świadków wyznawców nowego żydowskiego reformatora, proroka, mesjasza, a także jego przeciwników, widzących w Jakubie heretyka, szarlatana, wręcz antychrysta. Nie brakuje i takich, dla których Frank jest tylko sprawnym kupcem i politykiem próbującym pozornym nawróceniem na chrześcijaństwo zapewnić sobie i swoim zwolennikom społeczny i materialny awans.

Tokarczuk jak zwykle lubi bezdroża, skraje, nieuczęszczane dukty i manowce. Interesuje ją to, co nieoswojone, dziwne, trudne do uchwycenia, nienazwane, migotliwe, niestałe. Taki jest jej bohater, taka jest Polska i Europa XVIII wieku. Mieszają się w niej religie, języki, tradycje; ścierają hierarchie wartości, mody i polityczne dążenia.

Przywołana rzeczywistość, tak wydawałoby się inna od naszej, zaskakuje swą aktualnością. Jakub Frank – pół Polak, pół Turek, w końcu niemiecki baron, rozpięty pomiędzy tradycjami trzech wielkich religii (Judaizmu, Islamu i Chrześcijaństwa), kupiec i mistyk; zbawiciel i lubieżnik, wizjoner i prostak jest, nie mniej niż my, dzieckiem swojego czasu. Jak my, próbuje odnaleźć się, określić na nowo, ukonstytuować swój status, uwiarygodnić się w oczach innych i stanąć wreszcie na pewnym gruncie.

My też błąkamy się przecież po dzisiejszym hipermarkecie religii, idei, mód. Nam również ciasno w społecznych ramach, doktrynalnych zakazach, granicach złego i dobrego smaku; dość mamy politycznych i życiowych fiask, nietrafionych wyborów, niepewnych kroków, permanentnego braku oparcia. My też jesteśmy heretykami, ojcobójcami, sprzeniewierzającymi się rodzicielskim przykazaniom, wyobrażeniom, planom; skazującymi się na tułaczkę wygnańcami z poukładanego, przewidywalnego lecz opresyjnego świata przekonań, które już nie są nasze, choć własnych jeszcze się nie dorobiliśmy.

Tułamy się mentalnie i zupełnie dosłownie. Z wyboru czy nawet z musu próbujemy zadomowić się w innych językach, pracach, nieznanych miejscach i ludziach. Chcemy osiągnąć szczęście, albo spokój; dokonać czegoś wielkiego, albo chociaż zarobić parę złotych.

To oczywiście tylko drobna cząstka refleksji, które obudziła we mnie lektura Ksiąg Jakubowych. Inne dotyczą wciąż u nas żywych i niezałatwionych spraw polsko-żydowskich, miejsca kościoła w życiu społecznym, relacji z naszymi dzisiejszymi „niewiernymi” – uchodźcami, emigrantami; miejsca Polski w Europie, wpływu Turcji na politykę ówczesnej i dzisiejszej europy, wreszcie – literatury, jej misji, miejsca w kulturze, obowiązków po stronie pisarzy i czytelników.

P. S.: Za inspirację do lektury dziękuję mojej koleżance Izie z Gminnego Ośrodka Kultury w Nieporęcie.

poniedziałek, 8 lutego 2021

"Brunet wieczorową porą"

Niedawna śmierć Krzysztofa Kowalewskiego, mającego na swoim koncie wiele kultowych wręcz ról, w szczególności tych komediowych; którego nie raz miałem okazję podziwiać na scenie Teatru Współczesnego, zasmuciła mnie. Zdjąłem z półki wywiad-rzekę, którego Kowalewski udzielił przed siedmioma laty Juliuszowi Ćwieluchowi. Chciałem zobaczyć, czy zaznaczyłem książce jakieś interesujące miejsca. 

Trafiłem między innymi na fragment o komedii – gatunku, z którym mamy nad Wisłą problem. Wielu z nas uważa bowiem komedię za coś gorszego, pośledniego, niegodnego miana prawdziwej sztuki, niepoważnego. Tymczasem, moim zdaniem, komedia jest równorzędną i równoprawną siostrą tragedii. Te same historie, kompleksy, ludzkie losy i dramatyczne wydarzenia można opowiedzieć serio i z przymrużeniem oka, korzystając z walorów komediowych, satyrycznych, groteskowych lub grając w tonacji mol, gdzie rządzi powaga, smutek i podniosły nastrój. Istnieje przecież nieśmieszny dowcip, gorzka ironia, śmiech przez łzy i płacz ze szczęścia. Doskonale rozumieją to Czesi (wystarczy obejrzeć któryś z filmów Jana Śvieràka), znakomicie wykorzystują Włosi (Sorrentino, Benigni), a moim prywatnym koronnym argumentem filmowym jest Pociąg życia (scenariusz i reżyseria Radu Mihaileanu).

To, że komedią można również opowiedzieć o rzeczach bolesnych, tak by nieco ów ból zmniejszyć, stępić kanty skrzeczącej rzeczywistości, obśmiać strach, zwątpienie i poczucie beznadziei wiedział Stanisław Bareja. W zaznaczonym przeze mnie kiedyś fragmencie wywiadu, Kowalewski wspomina pracę z tym twórcą i mówi o komedii bardzo serio.

 

- A który film Barei najbardziej pana śmieszy?

- Mam raczej abstrakcyjne poczucie humoru, więc najbardziej cenię sobie Bruneta wieczorową porą. Kwiczałem, kiedy czytałem fragment z przestawianiem zegarka.

- W filmie gra pan to z kamienną twarzą.

- No bo przecież cała sprawa w komedii polega na tym, żeby nie starać się być śmieszniejszym od scenariusza. Komedia to jest trudny do zagrania dramat. Jak aktor zaczyna dośmieszać postać, to już nie ma dla filmu żadnego ratunku. W ten sposób przepadł Ryś, który miał świetny scenariusz wyjściowy, ale Stasiek Tym zaczął domieszać na planie. Po prostu zarżnął swój własny film. Cały czas mówiłem mu: zostaw, nie zmieniaj, nie dogrywaj. Ale on się uparł, że to musi być śmieszne jak cholera. No i cholera ten film wzięła.

Komedia to bardzo trudny utwór, bo precyzyjny. Tu nie ma miejsca na improwizację i mruganie do widza okiem. To nie jest przypadek, że najlepsze filmy Bareja zrobił ze Staszkiem. Bareja potrafił pisać precyzyjne scenariusze, a Tym wypełniać je gagami, dobrym dialogiem. Jeden potrzebny był drugiemu.

 

Barei i nam potrzebny był także Krzysztof Kowalewski.