piątek, 28 czerwca 2013

Hołownia w butach Cejrowskiego

    Tym razem Szymon Hołownia wystąpił w roli podróżnika, który niczym skrzyżowanie Martyny Wojciechowskiej z Wojciechem Cejrowskim stara się z jednej strony zaimponować odbiorcy odwagą i determinacją rasowego obieżyświata, który nie podda się nawet w obliczu poważnego zagrożenia, z drugiej zaś próbuje spełnić się jako znakomicie przygotowany przewodnik, przekazujący swą wiedzę w nieco belferskim stylu – „pokazuję i objaśniam”. 
     Ta książka jest owocem wypraw do najdalszych zakątków chrześcijańskiego świata; miejsc egzotycznych i takich, które choć leżą w regionach dobrze nam znanych, jak Francja czy Wyspy Brytyjskie, są dla większości nie mniej tajemnicze. Hołownia odwiedza leżącą na Pacyfiku wyspę Guam – jedną z największych baz amerykańskich sił zbrojnych, Filipiny, Honduras, Salwador i Papuę-Nową Gwineę, a także Australię, Chiny, USA, Turkmenistan, Zambię i Republikę Południowej Afryki. W swojej relacji z podróży nie omija również krajów Europy: Norwegii, Francji, Szkocji, Portugalii i Wielkiej Brytanii. 
     Mamy więc przed sobą prawdziwy kalejdoskop miejsc, świątyń, klasztorów, różnego rodzaju instytucji i chrześcijańskich wspólnot; kalejdoskop złożony z masy niezwykle barwnych, ale bardzo małych elementów, które razem dają efekt nadmiaru i chaosu. Próba ogarnięcia tak wielu wątków przy jednoczesnym założeniu, że wizyty autora w większości odwiedzanych miejsc będą z konieczności krótkie (i siłą rzeczy po trosze przypadkowe), skutkuje tym, że znaczna część poruszanych w książce tematów traktowana jest dość powierzchownie. Stąd wrażenie, że Hołownia postawił tu raczej na ilość, zamiast skupić się na jakości, nawet jeśli miałoby to oznaczać odrzucenie dużej części zebranego materiału lub wprowadzenie daleko idących zmian w założonym planie podróży, by w wybranych miejscach móc przebywać nieco dłużej, niż tylko kilka dób czy godzin. 
     Oczywiście znajdziemy w tej książce historie i rozmowy ciekawe i ważne. Autor interesująco opisuje swoją wizytę u kardynała Maradiagi, który ze względów bezpieczeństwa nie może po swojej diecezji poruszać się bez ochrony, lecz nie zrażony samodzielnie pilotuje helikopter, którym wraz z Hołownią leci, by w ciągu jednego dnia zdążyć ze slumsów Tegucigalpy do tamtejszego seminarium, katedry i wielu innych miejsc, w których jego obecność jest nieodzowna. Zadziwia też determinacja z jaką pracują spotkani w Ukarumpie naukowcy z Summer Institute of Linguistics, tłumaczący Biblię na języki lokalnych plemion. Wśród pracujących tam misjonarzy-lingwistów jest także Polka – Beata Woźna, która przez dziesięć lat przygotowywała przekład Pisma Świętego na język seimat. 
     Swoistym leitmotivem są powracające w wielu rozmowach pytania o to, jak będzie wyglądać przyszłość chrześcijaństwa i czy z perspektywy odległych miejsc i kultur Europa nadal ma szansę pozostać częścią chrześcijańskiego świata. Hołownia z ciekawością podgląda także obszary, na których dochodzi do zderzenia religii – ich przyjaznego współistnienia lub konfliktu, próbując przełożyć te doświadczenia na grunt europejski. 
     Wielbiciele Hołowni na pewno przeczytają tę książkę i wiele jej fragmentów przyjmą z uznaniem. Jednak ci, którzy cenią sobie lektury stricte podróżnicze, lepiej zrobią, gdy sięgną po relacje z wypraw Wojciechowskiej, Pawlikowskiej, a nawet Cejrowskiego. 

Ze wstępu Szymona Hołowni:

     „Ta książka to nie przekrojowy raport o stanie Kościoła na świecie. To podróżne zapiski katolika, który – gdy już miał paść na deski wycieńczony polskimi sporami – zainwestował swoje pieniądze, resztę wyprosił w wydawnictwie, spakował walizkę i wyjechał, by zyskać nową perspektywę. Odwiedził rodzinę na niemal wszystkich kontynentach. Sprawdził, czego może nauczyć się od krewnych (również tych ciut dalszych – prawosławnych, protestantów) zarówno w tłustej zachodniej demokracji, jak i w kraju, gdzie przed domami wiecznie płoną gazowe znicze (bo gaz dzięki łaskawości władz jest za darmo, ale ludzi nie stać na zapałki), czy tam, gdzie chrześcijaństwo wita się z islamem."

Tekst ukazał się na łamach "Wiadomości Literackich".

niedziela, 23 czerwca 2013

Alicja w krainie rozpaczy

     Alicja Herz urodziła się w 1903 roku w Pradze. Wychowywała się w dość zamożnej, zlaicyzowanej rodzinie żydowskiej. Jej rodzice utożsamiali się z kulturą i językiem niemieckim, którym na co dzień posługiwano się w domu. Od najmłodszych lat, dzięki niezwykłemu talentowi oraz namowom babci, Alicja pobierała lekcje fortepianu, a muzyka której poświęciła lata ćwiczeń i studiów, miała stać się dla niej ratunkiem w najstraszniejszych latach wojny. Jak większość biografii mających swój początek w pierwszych latach XX wieku, życie bohaterki rozpada się na dwie, diametralnie różne epoki, oddzielone traumą Zagłady; przesłonięte dymem krematoryjnych pieców. 
       W świecie małej Alicji Herz był czas na beztroską zabawę, śmiech i niczym nieskrępowane pierwsze muzyczne fascynacje. Czas spacerów, na które zabierał Alicję i jej siostrę bliźniaczkę Franz Kafka – przyjaciel rodziny, jeden z ulubionych wujków. Wspomnienia z dzieciństwa pozwolą Alicji zachować w pamięci obraz wspaniałej Pragi – pięknego i tętniącego życiem wielokulturowego miasta, w którym, na ogół zgodnie, żyli obok siebie ludzie różnych wyznań, języków i narodowości… Obraz świata, w którym istniały trwałe hierarchie wartości, jasne zasady współżycia, a najtęższe głowy pozostawały wierne idei postępu zarówno w odniesieniu do nauki, jak i przyszłych osiągnięć społecznych. 
   Niestety historia bardzo szybko wytyczyła inne szlaki, na których roztrzaskały się oświeceniowe i pozytywistyczne ideały. Wraz z okupacją hitlerowską nasiliły się antysemickie nastroje, by wkrótce przerodzić się w otwartą dyskryminację, grabieże, a w końcu wielką falę wysiedleń – transportów, którymi z Pragi do obozów koncentracyjnych i obozów śmierci mieli wyjechać wszyscy, których na mocy ustaw norymberskich uznano za Żydów. Alicja Herz-Sommer również została poddana upokarzającym zakazom, które pozbawiały ludność żydowską możliwości swobodnego przemieszczania się, posiadania radioodbiorników, instrumentów muzycznych, biżuterii i wszelkich cenniejszych przedmiotów, korzystania z obiektów sportowych i placów zabaw, wchodzenia do niektórych sklepów i lokali. Jak wszyscy Żydzi musiała nosić żółtą gwiazdę – stygmat wykluczonych spod prawa do godności… 
      W lipcu 1943 roku Alicja wraz z synem Stefanem i mężem Leopoldem trafiła do obozu Teresienstadt i przebywała tam aż do wyzwolenia w początku maja 1945. Zarówno jej, jak i małemu Stepankowi udało się przetrwać wojnę. Leopold Sommer został wywieziony z Teresienstadt do Auschwitz, a stamtąd do Flossenbürga i Dachau, gdzie zmarł (podobno w wyniku nieleczonego tyfusu plamistego). Opowieść o blisko dwuletnim pobycie w obozie koncentracyjnym Alicji jest centralną i najważniejszą częścią biografii spisanej przez Melissę Müller i Reincharda Piechockiego. Pełne poświęcenie dla kilkuletniego syna, którego za wszelką cenę chciała ocalić od okropieństw życia w Teresienstadt; któremu starała się stworzyć możliwie normalne warunki życia i rozwoju w piekle obozowej codzienności sprawiło, że dorosły Stefan (w Izraelu przyjął imię Rafael) mógł wspominać swoje dzieciństwo jako szczęśliwe (!). 
      Alicja, znana już wówczas jako wybitna pianistka, została włączona do grona artystów, oddanych do dyspozycji działającego w obozie „wydziału organizacji czasu wolnego”. W trakcie pobytu w Teresienstadt dała ponad sto koncertów fortepianowych. Pragnęła, by każdy z nich choć na chwilę pomógł słuchaczom wyzwolić się z hitlerowskich pęt i zapomnieć o tym strasznym świecie zamkniętym między murami getta. Ocaleni z Zagłady świadkowie koncertów oraz zachowane recenzje niemal zawsze podkreślają niezwykłą moc jej muzyki, która dla odbiorców i dla samej Alicji była jedynym, nierzadko ostatnim, azylem wewnętrznej, duchowej wolności.

Tekst opublikowany w kwietniowym numerze "Widomości Literackich".

wtorek, 18 czerwca 2013

Kołakowski nieznany

     Książka, o której chcę napisać została wydana kilka ładnych lat temu, ale do niedawna nic o niej nie wiedziałem. Trochę mi wstyd, że nie zdawałem sobie sprawy z jej istnienia, tym bardziej, że wyszła spod pióra człowieka, którego teksty wysoko cenię i chętnie czytam. Być może na moją korzyść przemawia fakt, że tym razem chodzi o utwór nader specyficzny – prawdziwy i poważny dialog filozoficzny napisany dla dzieci, a konkretnie na zamówienie córki Leszka Kołakowskiego – Agnieszki; udostępniony szerszej publiczności przez wydawnictwo Muchomor. 
     Ta niewielka książeczka zaskakuje zarówno swą niebanalną treścią, jak i formą plastyczną. Błyskotliwą debatę toczą ze sobą postacie, których zwierzęce wcielenia znakomicie charakteryzują każdego z rozmówców. Proste, celne, a czasem podchwytliwe pytania Królika, prowokują Dudka do ciętych, inteligentnych i nieznoszących sprzeciwu odpowiedzi. Powadzony z najwyższym skupieniem krótki dialog o tym co jest, a co nie jest sprawiedliwe i czy sprawiedliwość w ogóle istnieje jako fakt, czy tylko jako nasze o faktach twierdzenie, został przez wydawcę dowcipnie przyrównany do partii szachów, którą czytelnik może śledzić na przemian z kolejnymi fragmentami tej niezwykłej dysputy. 
     Ponadto, w książce znaleźć można ciekawe, wykonane jakby ręką dziecka rysunki; stanowiące dodatkowy smaczek – niby-portrety obu interlokutorów. A ponieważ nic tu nie może być zwyczajne, uwagę czytelnika zwraca także oryginalny krój czcionki, a także konsekwentne zastosowanie kolorów. Swój intrygujący wygląd Debata filozoficzna… zawdzięcza Monice Hanulak, wyróżnionej za opracowanie graficzne tej książki w konkursie polskiej sekcji IBBY „Książka Roku 2009”. 
     Nie wiem czy dzieci z takim samym jak ja entuzjazmem sięgają po ten mało znany tekst Kołakowskiego i czy tak samo zachwyca je pomysłowość, z jaką został wydany. Myślę jednak, że już kilkunastoletni czytelnik może w pełni docenić wysiłek wydawcy, ciesząc się jednocześnie przystępnie sformułowanym i zmuszającym do refleksji dialogiem, stworzonym niejako na wzór klasycznych dysput, pozostawionych nam przez największych myślicieli starożytnego świata. 
     Mam nadzieję, że również wielu dorosłych miłośników literatury odnajdzie w tej książeczce nie tylko jeden z ciekawszych, nietuzinkowych, cieszących oko bibliofila „eksponatów”, lecz także tekst, w którym prócz wielkiej inteligencji i przenikliwości Leszka Kołakowskiego, brzmi wyraźnie jego specyficzna i nieco egzaltowana fraza…

czwartek, 6 czerwca 2013

Pikantnie i z humorem

Udało się! W końcu, za radą mojego brata, sięgnąłem po Pantaleona i wizytantki Mario Vargasa Llosy. Wcześniej wielokrotnie próbowałem zapoznać się z twórczością peruwiańskiego noblisty, ale każde podejście kończyło się fiaskiem. Nie dokończyłem rozpoczętych lektur Rozmowy w Katedrze, Ciotki Julii i skryby, a króciutką powieść Kto zabił Palomina Molero co prawda przeczytałem, ale w wielkich bólach…
Być może miałem rację pisząc, że nie umiem czytać tego autora? Może kiedyś wrócę do tych książek i zmienię zdanie?
Mam też nadzieję, że wśród nieznanych mi tytułów Llosy znajdę jeszcze pozycje podobne do niezwykle zabawnej opowieści o kapitanie Pantalonie Pantoja, któremu dowództwo Sił Lądowych wyznaczyło karkołomne zadanie zwerbowania oddziałów prostytutek (zwanych dla niepoznaki wizytantkami), które ruszą z pomocą żołnierzom peruwiańskiej armii, stacjonującym w najdalszych zakątkach Amazonii. Dzięki wrodzonym talentom organizacyjnym oraz wielkiej sumienności, osiągnięcia dzielnego Pantaleona szybko przerosną najśmielsze oczekiwania zwierzchników, a samemu kapitanowi Pantoja przysporzą wielu kłopotów…

Książkę polecam przede wszystkim wszystkim, ale tylko dorosłym!