poniedziałek, 19 grudnia 2016

Znakomita książka na święta!

Nie wiem, czy książkę zatytułowaną Slow life powinno się szybko czytać. Mnie wystarczyły dwa wieczory – ciepłe, grudniowe, przedświąteczne, sprzyjające lekturze sześciu nieśpiesznych rozmów ojca Leona Knabita z gośćmi tynieckiego klasztoru: Anną Dymną, Markiem Kamieńskim, Joanną Kołaczkowską, Cezarym Nowakiem „Cezikiem”, Marcinem Prokopem i Krzysztofem Skórzyńskim.

Dużo bardziej niż chwytliwe konkluzje, błyskotliwe tezy i zdania-do-zapamiętania, ujęła mnie niezwykła atmosfera tych spotkań. Myślę, że po trosze udziela się ona czytelnikowi. Spokój, głębszy oddech, ciekawość drugiego człowieka, naturalna życzliwość i poczucie humoru, uśmiech… Trochę spraw błahych i trochę poważnych tematów: czy jesteśmy w stanie zwolnić?, zatrzymać się?, pomyśleć o sobie i swoich bliskich?, pomodlić?, wziąć odpowiedzialność nie tylko za pracę i gromadzone pieniądze, ale także za jakość naszego życia, czas, którego przecież tak bardzo nie chcemy tracić, choć tak łatwo przecieka przez palce.

Dobrze, że są takie miejsca, w których łatwiej się wyciszyć, wsłuchać w siebie. Dobrze, że są ludzie, którzy umieją wysłuchać i pocieszyć. My także, czytając te rozmowy, zostajemy zaproszenie do dialogu i kontemplacji.

     „O. LEON KNABIT: Trochę jak w tym żarcie:
     - Co będziesz dziś robił?
     - Nic nie będę robił.
     - Przecież wczoraj też nic nie robiłeś.
     - Ale nie skończyłem.”

Książkę otrzymałem dzięki uprzejmości Księgarni Matras.

poniedziałek, 5 grudnia 2016

Egzegeta Becketta

Wychodzi na to, że tę książkę przegapiłem, kiedy w 2013 roku ukazała się nakładem wydawnictwa Więzi. Wpadła mi w oko przed miesiącem jako rewelacja – drugi po znakomitej Madame (Nagroda Główna Znaku 1998) prozatorski tom Antoniego Libery – nie licząc esejów o Becketcie. Apetyt podsycony ponowną lekturą jego pierwszej powieści, niebezpiecznie podniósł też poziom oczekiwań. Cienki zbiór trzech opowiadań połknąłem niemal bez tchu. Jednak…

…nie dorównał Libera swoim literackim pierwocinom. Spośród zamieszczonych tu tekstów mój największy zawód wzbudziła nowela tytułowa Niech się panu darzy – nazbyt schematyczna i uwierająca płaskim dydaktyzmem. Opowiadanie drugie dało już nieco więcej satysfakcji, choć i tu próżno szukałem błysku literackiego geniuszu.

Tylko ostatnie z opowiadań, najdłuższe, sprawiło mi czytelniczą przyjemność. Nieco dłuższa forma pomieściła więcej półcieni, delikatniej zobrazował w niej autor swojego bohatera i pozwolił jego myślom płynąć w bardziej refleksyjnym tempie. Szczególną radość tekst ten sprawi miłośnikom muzyki klasycznej, choć absolwentom konserwatoriów, instrumentalistom i kompozytorom jego przesłanie może wydać się dotkliwsze, niż pozostałym.

Tę kodę krótkiego tryptyku polecam więc osobno – jako utwór solistyczny. Lekturę pozostałych opowiadań dedykuję wytrwałym lub tym, co zechcą sprawdzić moje intuicje i gusta.

czwartek, 1 grudnia 2016

Wołyń

Witold Szabłowski upomina się o naszą pamięć, ale nie tę, która każe nam wciąż przypominać, krzyczeć o własnych klęskach i krzywdach, i przymierzać do swoich ran straszne słowa: zbrodnia wojenna, bestialstwo, ludobójstwo… Owszem, trzeba świadczyć prawdzie, mieć szacunek dla walczących i poległych, skrzywdzonych i pomordowanych. Lecz w tym szacunku mieścić się też powinna pamięć o tych, którzy nam pomagali, próbowali ocalić naszych rodaków, dając jedzenie, schronienie; dając życie.

W trakcie lektury tych poruszających opowieści o wołyńskiej apokalipsie, uderzył nie fakt, że Kresowa Księga Sprawiedliwych (tom dotyczący Ukraińców ratujących Polaków w trakcie eksterminacji przez oddziału OUN i UPA) została przez IPN wydana dopiero w 2007 roku.

Lektura Sprawiedliwych zdrajców jest w moim przekonaniu choć minimalnym aktem pamięci, aktem przyzwoitości wobec naszych sąsiadów z Wołynia. Wnikliwa i żmudna praca Szabłowskiego nie pójdzie na marne, jeśli z uwagą i empatią wysłuchamy jego rozmówców.

Z rozmowy z Ukrainką Ireną, dziś pracującą w Polsce jako pomoc domowa, której dziadek ratował Polaków podczas rzezi wołyńskiej:

     „Nagle się okazało, że starszą panią też uratowali Ukraińcy! Że ktoś ją trzymał na strychu, potem jakaś inna rodzina przejęła. Że dwa albo trzy miesiące jacyś nieznani jej ludzie ryzykowali życiem. I ona tego w ogóle nie chciała pamiętać! Zapamiętała tylko morderców. Tych dobrych wyrzuciła z głowy.
     I znów: czy ja, Ukraina od sprzątania, mam jej tłumaczyć, że tych ludzi należało odszukać? Albo chociaż im list wysłać? Że oni może, jak mój dziadek, całe życie czekali na znak?".

Witold Szabłowski w rozmowie z panią Szurą:

     „Nas w naszej historii tylko mordowali, nie ma miejsca na takich, co próbowali ratować, ani na takich, którzy się modlą […]. 

     Nie dajemy swoim sprawiedliwym medali, nie sadzimy im drzewek. […] Szczerze mówiąc, to w ogóle o nich nie pamiętamy”.

Książkę otrzymałem dzięki uprzejmości Księgarni Matras.

środa, 2 listopada 2016

Z wierszyków małżeńskich...


Nie nadaję się na singla

nic bym nie prał, nie prasował, nie mył się i nie gotował
nie zarabiał bym zbyt wiele, tylko leżał, jak to cielę
nic bym w życiu nie osiągnął – byłbym matoł, byłbym mongoł
chodziłbym nieogolony, gdybym musiał żyć bez żony

nic nie wiedziałbym o świecie, jak we mgle błądzące dziecię
żadne nauki, ni kościoły, żadne studia, ani szkoły
na niewiele by się zdały – byłbym nieuk zatwardziały
cepem zwykłym mógłbym być, gdybym miał bez żony żyć

pił bym, palił i się staczał, w brudnych sprawach palce maczał
w środowisko złe bym wpadł, może nawet bił lub kradł
strasznie byłbym zły i brzydki, a na domiar mdły i płytki
co bym ja też wówczas dał, bym jak dzisiaj żonę miał

sam bym spał i sam bym wstawał, sam do siebie byłbym gadał
samiuteńki, sam jak palec, stary niedźwiedź i zgorzknialec
smutny struty pesymista, safanduła – ludzka glista
no i nie miał bym dzidziusia, gdybym żyć bez żony musiał

wszak nie można w pojedynkę, cieszyć się wspaniałym synkiem
nie da się też z samym sobą grać w cokolwiek zespołowo
ani w klasy, ani w łapki, w karty, w kropki, w scrabble, w statki
ni w rumikub, ni też w pingla – nie nadaję się na singla!

środa, 19 października 2016

"Oswoić narkomana"

„…byłem seryjnym mordercą samego siebie. Byłem ekspertem w zabijaniu resztek świadomości i logiki w działaniu” – mówi Robert Rutkowski w rozmowie z Ireną A. Stanisławską. To bolesne, jakże paradoksalne zdanie jest najdobitniejszym podsumowaniem narkomańskiej młodości niegdysiejszego reprezentanta Polski w koszykówce, który pokonawszy swoje autodestrukcyjne skłonności został jednym z najbardziej znanych terapeutów.

W tym, co mówi o narkotykach, dopalaczach, alkoholu, papierosach, a także lekach brak taryfy ulgowej. Wszystkie te substancje, mogące doprowadzić nas do uzależnienia i w konsekwencji utraty zdrowia i życia są tu bardzo rzeczowo opisywane – zarówno z punktu widzenia ich sposobu działania, jak i szkodliwości. Rutkowski otwarcie mówi o stanach euforii, jakie powoduje heroina, o zwielokrotnianiu odczuć zmysłowych po kokainie czy marihuanie. Walczy jednak z powszechnymi stereotypami o tzw. miękkich narkotykach, których zażywanie niesie jakoby mniejsze negatywne skutki niż np. palenie papierosów czy picie alkoholu. Przestrzega też przed myśleniem, że legalne substancje są bezpieczne.

Choć wydaje nam się, że narkotyki to nie nasz problem, warto tę rozmowę przeczytać. Bo i nam zdarza się zaklinać rzeczywistość, manipulować swoimi działaniami, oszukiwać samych siebie. Proszę przeczytać poniższy fragment. Myślę, że wielu ludzi, którzy nigdy nie wpadli w żaden nałóg, zauważy jednak u siebie skłonność do podobnego myślenia…

      „- Brałeś wtedy codziennie?

     Tak. Albo nawet dwa razy dziennie. Już nie dawałem rady. Jeżeli nie załatwiłem towaru, przeżywałem męczarnie. Tych parę godzin czułem się dobrze, a przez resztę czasu zdychałem. I w tym stanie trzeba było kombinować, żeby zdobyć forsę na kolejną dawkę. A ponieważ głównym celem narkomana jest zaspokojenie głodu narkotykowego, więc nie patrzy się na jakość towaru, na okoliczności, na kontekst. […]
      Próbowałem się okiełznać, próbowałem się opanować, lecz nic mi z tego nie wychodziło. Miałem potworne poczucie porażki, bo przypomnę, co mi przyświecało: miałem skończyć szkołę i wyjść na prostą! Tylko mówiłem sobie: «Ale jeszcze nie teraz! Jeszcze troszeczkę!». Już miałem pomysły na dalszą naukę, już miałem pomysły na pracę… «Ale jeszcze troszeczkę! Od jutra! Naprawdę od jutra!».
    W tym czasie poznałem kolegę, który również miał dosyć ćpania. Załatwiliśmy towar, on powiedział: «Robert, ja już mam dość! Chcę się z tego wyzwolić!». Zaćpany wrócił do domu i napisał sprayem na ścianie «Od jutra nie biorę!». Więc gdy się budził rano i widział ten napis, to od razu włączało mu się poczucie ulgi: «Uff, jakie to szczęście, że nie od dzisiaj!». To doskonały przykład, jak myśli narkoman.”

Książkę pożyczył mi brat. Dziękuję za troskę.

środa, 5 października 2016

Zwyczajna miłość

w zawrotnym biegu spraw codziennych
pomiędzy kuchnią a pokojem
kocham Cię tak zwyczajnie
bo dobrze nam we dwoje

w pośpiechu ciągłym, wśród zamętu
pomiędzy szkołą, domem, pracą
kocham Cię nieodświętnie
już ja wiem dobrze za co...

w szaleńczym pędzie lat, miesięcy
pomiędzy wtorkiem a sobotą
kocham Cię ot  z dnia na dzień
bo jestem przecież właśnie po to

wśród małych trosk powszednich tylu
pomiędzy praniem a sprzątaniem
kocham Cię cały czas tak samo
i może niech tak już zostanie!

piątek, 23 września 2016

Afryka - skrywany wyrzut sumienia

Dariusz Rosiak w naszym imieniu odwiedził trzynaście afrykańskich krajów. Rozpoznał i skomentował dręczące je problemy polityczne, ekonomiczne i społeczne. O większości nie mamy zielonego pojęcia. O części wiemy tylko tyle, ile do naszych mediów dociera incydentalnie – bo właśnie w którymś z zakamarków zapomnianego kontynentu krzyk zabijanych przez okrutne reżimy lub ginących w bratobójczych walkach jest tak donośny, że nie sposób go dłużej ignorować.

Afryka kojarzy nam się z obrazkami zagłodzonych dzieci, wszechobecną malarią, zacofaniem cywilizacyjnym, buszem, rezerwatem dzikich. Czasem także przypomnimy sobie o niej, kiedy w kościołach wspomina się misjonarzy i zbiera drobne na potrzeby dalekich ambasad Kościoła. O konieczności wsparcia jej mieszkańców do znudzenia przypomina UNICEF, Polska Akcja Humanitarna i wiele innych instytucji oraz fundacji, starających się przemówić do naszej wyobraźni i poczucia solidarności. To trudne zadanie w świecie (i kraju), który woli odwracać oczy, spychać w niepamięć własne przewiny, przejmować się raczej sobą i pielęgnować stereotypy o uchodźcach, emigrantach, których za żadne skarby nie chcemy przyjąć, choć prędzej czy później stanie się to nieuniknione.

Rosiak pokazuje zawiłości historyczne, polityczne uzależnienie wielu krajów Afryki, ale także bezduszność międzynarodowych gremiów, instytucji, korporacji i mocarstw, którym na rękę jest utrzymywanie status quo. Pokazuje również nasze naiwne, a czasami po prostu obłudne myślenie o pomocy, jakiej bogaty świat udziela swemu ubogiemu i zniewolonemu sąsiadowi. Drugą ręką wyciska afrykańskie złoża surowców, drenuje tamtejszą gospodarkę, czerpiąc z niej korzyści wielokrotnie przekraczające fundusze przekazywanej tam pomocy.

Z książki:

„Chronimy swoje rynki przed żywnością z Afryki. Nie wpuszczamy państw afrykańskich na rynki finansowe, uznając, że udzielanie im kredytów na rozwój jest zbyt ryzykowne. Zamiast tego mamy usta pełne frazesów na temat wolności i równości, a kieszenie pełne pieniędzy, które mają nam zapewnić spokojne sumienie. Przez lata wywoływaliśmy wojny, utrzymywaliśmy okrutnych dyktatorów po to, by potem w odruchu dobrego serca adoptować biedne afrykańskie dzieci i dumać w uniesieniu nad własną dobroczynnością.
Ale w tej humanitarnej hojności bogatej Północy chodzi nie tylko o nasze dobre samopoczucie. Jesteśmy dziś gotowi zapłacić każde pieniądze, byle ci ludzie do nas nie przyjeżdżali. Stworzyliśmy sobie w tropikalnej Afryce olbrzymi obóz uchodźców z miliardem biednych ludzi i gotowi jesteśmy płacić im w nieskończoność, byleby tylko łaskawie nie rozlewali swojej biedy na Europę, Stany Zjednoczone, Australię. Budujemy zasieki imigracyjne i mury nie do przebycia (gdzieniegdzie, na przykład w Ceucie, te mury i zasieki są prawdziwe), by utrudnić Afrykanom przedostanie się do Europy. Wysyłamy patrole na morza i odsyłamy złapanych do domu, nie wnikając, co będzie się z nimi dalej działo.
Chiny nie grają w tę grę. Nie dziwmy się zatem Afrykanom, że poszli na ryzyko współpracy z Chińczykami, gdy oni nie traktują ich jak postkolonialne sieroty, tylko jak partnerów w biznesie.”

By lepiej poznać autora Żaru, polecam wszystkim ten materiał wideo, dotyczący książki Ziarno i krew, o której pisałem tutaj.

środa, 21 września 2016

Współpraca niezadowalająca

Po blisko trzech latach Księgarnia Publio postanowiła zerwać naszą współpracę. Pani Justyna Walczak, moja opiekunka, wielokrotnie w tym czasie milkła na długie tygodnie i kompletnie nie reagowała na moje prośby o jasną i prostą odpowiedź czy działamy dalej, czy też nie. Skutkowały dopiero interwencje u szefa.

Ostatnio czekałem na zapowiedziany przez panią Justynę kontakt prawie dwa miesiące (sic!), by dziś, po kolejnej interwencji u jej zwierzchnika uzyskać od pani Justyny błyskawiczną odpowiedź, że rezygnuje ze współpracy z moim blogiem, bo nie daje ona spodziewanych wyników.

Jakżeż do jasnej cholery współpraca ma dawać jakiekolwiek wyniki, jeśli ostatnią książkę do recenzji otrzymałem 31 maja 2016, wcześniejszą (po długich bojach) 14 kwietnia 2016, a poprzednią 29 września 2015!?

Tekst mogłem napisać dzięki uprzejmości Księgarni Publio.

piątek, 26 sierpnia 2016

Gorzka lekcja

Wykluczeni na długo pozostaną jedną z najważniejszych książek, jakie przeczytałem. Artur Domosławski zebrał w niej całe swoje bogate ponaddwudziestoletnie reporterskie doświadczenie, by opowiedzieć nam o świecie, którego nie znamy i znać nie chcemy; świecie, w którym ludzie (całe rodziny, plemiona, narody) pozostają na marginesie życia lub są zabijani, bo komuś innemu nie podoba się ich kolor skóry, religia, orientacja seksualna, pochodzenie; bo nikogo nie obchodzi strukturalna bieda, brak dostępu do higieny, opieki medycznej, edukacji; w końcu również dlatego, że stoją na przeszkodzie interesom polityków lub wielkich koncernów.

Ta przejmująca książka jest w pewnym sensie kontynuacją tomu wcześniejszych reportaży Domosławskiego – Śmierć w Amazonii. Ponownie zostajemy skonfrontowani z niewygodną prawdą, że za wyzyskiem ubogiego Południa, grabieżczą gospodarką prowadzoną w Ameryce Południowej, Afryce i wielu państwach azjatyckich stoi nasze dobre samopoczucie, nieświadomych niczego konsumentów dóbr pochodzących z niewolniczej pracy, dewastacji rodzimego rynku i naturalnych zasobów dalekiego świata.

Autor bez ogródek wytyka grzechy Europy i USA w procederze ciągłego żerowania na słabszych, mniej rozwiniętych, niesamodzielnych i biednych – niegdyś koloniach, później republikach bananowych, dziś regionach trwale uzależnionych politycznie i gospodarczo.

Zawłaszczeniu ulegają nie tylko surowce, tania siła robocza, czy terytoria, ale także historia miejsc, do których dumny, biały człowiek miał nieść „zdobycze cywilizacji”, a zamiast tego palił, gwałcił i mordował; co gorsza, nadal to robi! Nadal nie brakuje bowiem ofiar chciwości, zawiści, zadawnionych plemiennych i międzynarodowych sporów podsycanych przez potężnych i wpływowych graczy, którzy zrobią wszystko, by ukryć przed nami własne haniebne postępki, byśmy nadal ufali głoszonym z neofickim zapałem hasłom i sloganom. Byśmy spali spokojnie, w poczuciu własnej niewinności i sprawiedliwości.

Dajmy się oprowadzić Arturowi Domosławskiemu po miejscach zapalnych świata: Brazylijskich i Meksykańskich fawelach, Amerykańskich slumsach i gettach, Kolumbii, Egipcie, Kenii, Sudanie Południowym, a także Strefie Gazy, Palestynie, greckiej wyspie Kos, Pakistanie i Tajlandii. To będzie gorzka, jednak niezwykle pouczająca podróż. Dzięki niej zrozumiałem między innymi, że dzisiejsze problemy migracyjne, fale uchodźców są w dużej mierze spowodowane przez nas – sytych, egoistycznych i bezwzględnych, choć czasem nieświadomych, mieszkańców bogatej Północy.

„Bauman [w Nowoczesności i Zagładzie] rozważał sytuację robotników fabryki broni, którzy cieszyli się z nowych zmówień i dobrej kondycji ekonomicznej przedsiębiorstwa, a zarazem szczerze opłakiwali masakry dokonywane przez Etiopczyków i Erytrejczyków. Z pewnością nie zastanawiali się nad tym, że być może broń, którą produkują - dzięki czemu cieszą się z poprawy sytuacji materialnej własnej i zakładu - trafia w ręce bojowników tej czy innej wojny. Ofiary tych wojen, o których dowiadują się z telewizji, wywołują - a jakże! - uczucia autentycznego smutku u jednych, a u innych - reakcję jak ta wyżej opisana: <<Znów te dzikusy się wyrzynają; jak to dobrze, że daleko i że nas nie dotyczy!>>.
Bauman powiada, że moralna ślepota tego rodzaju jest możliwa jedynie w nowoczesnym, niezwykle złożonym społeczeństwie, którym rządzi zasada <<pośrednictwa w działaniu>>. <<Tworzy się duży dystans między zamiarem a jego praktycznym urzeczywistnieniem, zaś przestrzeń ta wypełniona jest dużą liczbą drobnych działań, wykonanych przez mało znaczących pośredników>>.
        Czy udział porządnych i uczciwych ludzi w procesach, które owocują zniszczeniami i zbrodniami, powinien nas wciąż dziwić i oburzać?”

czwartek, 7 lipca 2016

O Holender!

Obowiązujący powszechnie kult młodości przejawia się przede wszystkim w sferze tzw. budowania wizerunku. Mamy nakaz dbania o młody wygląd, sprężystą sylwetkę, modną fryzurę. Dla podkreślenia, jak bardzo jesteśmy na czasie, możemy sięgać po młodzieżowy język i obnosić się z najnowszymi gadżetami. Jednocześnie, szczególnie w Polsce, funkcjonuje przyzwolenie na gderanie, utyskiwanie, wieczne szukanie dziury w całym. Jeśli dołożymy do tego nagminny brak uśmiechu i poczucia humoru oraz neurotyczne wręcz przewrażliwienie na własnym punkcie, otrzymujemy portret człowieka naszych czasów: młodzieżowo ubranego pana (lub panią) w mocno zaawansowanym wieku średnim, a zarazem zrzędliwego, zgnuśniałego i wiecznie niezadowolonego starego piernika.

Jak się z takiego wzorca wyzwolić, pokazuje Hendrik Groen w swoim sekretnym dzienniku, zawierającym notatki z roku życia w holenderskim domu spokojnej (czy na pewno?) starości. Nie dziwi mnie fakt, że Małe eksperymenty ze szczęściem zyskały w ojczyźnie Groena status bestsellera. Nie dziwi mnie, że tak chętnie tłumaczone są na inne języki. Mam nadzieję, że i polscy czytelnicy obdarzą tę książkę życzliwym zainteresowaniem. O tym, że się nie zawiodą jestem absolutnie przekonany.

Te zapiski, nie mające pierwotnie trafić do druku, są pełne ciepłego humoru. Pisane z dystansem do samego siebie i własnych niedomagań, bez litowania się i wiecznych pretensji wobec otoczenia, zyskały lekkość eseju, nie pozbawionego ironii, ani głębszej refleksji.

Czytając dziełko starszego pana, często się śmiałem (na głos!), choć znalazły się tam także fragmenty, przy których “coś mi wpadło do oka”. Kilkakrotnie przyłapywałem się na tym, że sam zazdroszczę Hendrikowi Groenowi pogody ducha i niezwykłej umiejętności znajdowania małych radości, z których z pewnością da się uzbierać trochę szczęścia.

Z książki:

     “Moja analiza: starzenie się to proces odwrotny do rozwijania się od noworodka do osobnika dorosłego. Fizycznie przechodzi się od samodzielności do coraz silniejszego bycia zależnym. Sztuczne biodro, bajpas, pigułka na to i na tamto. Byle nakarmić i dopilnować, żeby było sucho. A kiedy śmierć każe na siebie za długo czekać, człowiek kończy jako bełkoczący stary dzidziuś w pieluszce i z cieknącym nosem. Droga od zera do lat osiemnastu jest pełna wyzwań, wspaniała i ekscytująca, człowiek sam decyduje o swoim życiu. Koło czterdziestki jest silny, zdrowy i wszytstko od niego zależy. Szczytowy okres. Niestety, świadomość tego przychodzi najczęściej wtedy, kiedy już od jakiegoś czasu trwa schyłek, kiedy powoli i niepostrzeżenie perspektywy stają się coraz mniejsze, a życie - coraz bardziej puste. Aż wreszcie najważniejsze cele dnia przybierają formę kawałka ciasta i filiżanki herbaty. Grzechotka dla osoby w podeszłym wieku.
      Przepraszam. Trochę się zagalopowałem. 
     A przecież sam wykonałem właśnie kilka doniosłych kroków, by jeszcze mieć coś z życia, zanim zejdę z tego świata. W gronie nowych przyjaciół i snując szalone plany. Juhuuu!”

środa, 8 czerwca 2016

Oczy tani

Książka - przedmiot naszego uwielbienia i udręki: brama do innego świata, skarbnica wiedzy, źródło niezwykłej przyjemności, wehikuł myśli, zaklinacz czasu, oznaka wykształcenia i prestiżu, towarzyszka podróży, ale także powód wiecznej frustracji. Nie da się przecież wszystkiego przeczytać, trudno odnaleźć się w zalewie wydawniczych nowości, rzadko udaje się nadrobić zaległości z klasyki, nie wspominając o niemożności zapanowania nad niepohamowanym przyrostem kolejnych woluminów, zabierających nam coraz więcej życiowej przestrzeni…

O naszych czytelniczych zwyczajach, rytuałach, sposobach obchodzenia się z książkami wspaniale pisze Justyna Sobolewska w Książce o czytaniu. To druga, poprawiona i poszerzona wersja zbioru esejów, które pierwotnie ukazały się w Bibliotece Gazety Wyborczej pod tym samym tytułem, choć opatrzonym wówczas dopiskiem “czyli resztę dopisz sam”. Polowałem swego czasu na tę pierwszą edycję, ale moje starania spełzły na niczym. Tym bardziej ucieszyłem się z ponownego jej wydania.

Sobolewska dementuje znane nam pogłoski o aspołecznej roli czytelnictwa, które miałoby jakoby skutecznie separować czytelnika od świata i ludzi poprzez intymny i jednocześnie zaborczy kontakt z książką, której lektura, zazwyczaj indywidualna, angażuje całą naszą uwagę na czarnych znaczkach zapisanych maczkiem. Autorka stara się wykazać, że czytanie sprzyja kontaktom międzyludzkim, o czym świadczy rosnąca popularność Dyskusyjnych Klubów Książki; pozwala nam stawać się lepszymi rozmówcami, ciekawszymi partnerami, mądrzejszymi i szczęśliwszymi ludźmi, bo właśnie przyjemność jaką daje obcowanie z dobrą literaturą, jest pierwszym i często głównym powodem naszego bibliofilskiego uzależnienia.

W tekstach pomieszczonych w Książce o czytaniu możemy się przeglądać jak w lustrze. Z dystansu spojrzeć na własne przyzwyczajenia lekturowe i nasz stosunek do książek. Czy bliżej nam do czytelników dworskich - traktujących książkę z należnym jej szacunkiem i czcią, czy też pozwalamy sobie na bazgranie, zaginanie rogów, wyrywanie stron(!) i inne haniebne praktyki, plasujące nas w gronie czytelników namiętnych? Jak porządkujemy nasze domowe zbiory; jak budujemy własne biblioteczki; co kupujemy, a co pożyczamy; wreszcie co czytamy, a czego za żadne skarby nie weźmiemy do ręki? Te i inne pytania zadaje nam autorka.

W książce znajdziemy rozdziały poświęcone najlepszym i najdziwniejszym tytułom oraz najbardziej znanym i cenionym pierwszym zdaniom. I tu ze smutkiem wskazuję na dwa grzechy Sobolewskiej - oba dotyczą zaniedbania lub też zaniechania. Mianowicie wśród wymienionych najdziwniejszych tytułów, z których pierwsze miejsce przyznałbym książce Stanisława Czycza Arw, zabrakło znakomitego lecz dziwacznego Dlaczego dziecko gotuje się w mamałydze Aglai Veteranyi. Natomiast wśród pamiętnych pierwszych zdań wymienianych przez autorkę nie ma (sic!) wspaniałego początku Pamiętnika oficera Armii Czerwonej Sergiusza Piaseckiego: “Noc była ciemna jak sumienie faszysty”.

“Reszta jest milczeniem” - z książką w ręku.

piątek, 3 czerwca 2016

Najczęściej grzeszę w tramwaju

Należę do plemienia czytaczy, dla których niemal każde miejsce jest dobre, by zatopić się w lekturze. Ilekroć jestem pasażerem komunikacji miejskiej, czas przejazdu skracam sobie permanentnie czytając. Jeżdżę dużo, bo z domu do pracy ok. godziny i z powrotem… – jak tu tyle czasu marnować na gapienie się w okno? Czytam więc namiętnie, zajmując uprzednio jak najlepsze miejsce. Na to miejsce poluję (szczególnie na pętli), staram się wtargnąć odpowiednimi drzwiami jako pierwszy i zasiąść. Otwieram książkę i już nic mnie nie obchodzi. Rzadko ustąpię, bo też i rzadko się znad tekstu oderwę. Siedzę, okupuję, samolubnie zajmuję miejsce, z satysfakcją myśląc, że znów się udało. 

Oto mój wyrzut czytelniczego sumienia; grzech zatwardziały. Pokutą niech mi będą lektury na stojąco w zatłoczonym autobusie linii 189.

wtorek, 24 maja 2016

Obojętność

Justyna Kopińska pisze reportaże, które nazwałbym interwencyjnymi. Pokazywane przez nią sytuacje są często pożywką brukowych mediów, czy programów w stylu „Sprawa dla reportera”. Tu stają się one przedmiotem precyzyjnego rzeczowego opisu i wnikliwej refleksji. 

Kobieta bez pamięci zakochana w Mariuszu Trynkiewiczu, której umożliwia się nie tylko widzenia, ale i ślub z mordercą; starsze małżeństwo pozostawione same sobie w chorobie i bólu; policyjne statystyki, które zmuszają, by sprawy morderstw prowadzić wyłącznie, gdy ma się już w ręku niezbite dowody; genialny muzyk, któremu lekarze i system oświaty skutecznie uniemożliwili normalny rozwój; legalna korupcja w samorządzie Zduńskiej Woli; resocjalizacyjna fikcja polskiego systemu penitencjarnego, gej zagubiony w sutannie; przemoc i wykorzystywanie seksualne jako metody wychowawcze w domu dziecka sióstr Boromeuszek; życie i śmierć minister Moniki Zbrojewskiej; ojcobójstwo, szaleństwo wartownika więziennego, który nigdy nie powinien dostać broni do rąk; gwałt na szkoleniu ratowników medycznych i narkotykowy kartel w więzieniu – oto lista tematów, które podjęła Kopińska w książce Polska odwraca oczy.

Jednak tematem najważniejszym jest tu obojętność na cierpienie i krzywdę drugiego człowieka; obojętność, która czasem przywdziewa prawniczą togę, lekarski kitel, policyjny mundur, a nawet habit, przesuwając odpowiedzialność na tę czy inną instytucję, system, korporację. Zawsze jednak za opisywanymi w tych reportażach tragediami stoją ich sprawcy - mający imię i nazwisko hochsztaplerzy, łajdacy, oportuniści, a także normalni, dobrzy ludzie, którzy nader chętnie odwracają oczy.

Kopińska rozmawia z posłanką PO Elżbietę Gelert – dyrektorką szpitala, w którym nadal (po wyroku w zawieszeniu) pracują sprawcy gwałtu i molestowania:

„– Współpracuje pani z Kongresem Kobiet, działa na rzecz równości. Czy w jakikolwiek sposób starała się pani pomóc ofierze gwałtu?
– My jej nie zatrudnialiśmy tak bezpośrednio, więc to firma tłumaczeniowa powinna się zainteresować losem taj pani.”

niedziela, 8 maja 2016

Tele-morele

Nie pomoże żaden tok-szoł, ni seriali krocie;
nic nam nie da podglądanie gwiazd tańczących w błocie.
Nie poradzą tele-wróżki, ani radiesteci,
na nic zdadzą się też wygibasy uzdolnionych dzieci.
Żadne skoki z wysokości – wprost na zbite ciemię,
nie pomogą celebrytom zejść do nas – na ziemię.

Lubią dzisiaj luminarze srebrnego ekranu
zachowywać się jak stado, przepraszam, baranów.
Zamiast się poświęcić trochę tak zwanej kulturze,
nasi znani i lubiani chcą tańczyć na rurze.
Wolą pichcić, solić, pieprzyć coś pi razy oko,
niż nad chociaż jednym zdaniem pomyśleć głęboko.

Więc trwa w naszym telepudle karnawał głupoty:
całą dobę sranie w banię, wyprzedaż ciemnoty.


Napisałem w poczuciu wstydu i żenady, jako telewidz bardzo okazjonalny. Nie mając bowiem od dawna telewizora, z coraz większym zadziwieniem i niedowierzaniem podglądam u znajomych, rodziny kolejne produkcje, urągające inteligencji odbiorców.

niedziela, 1 maja 2016

Powidoki, drobiny, ślady

Proza Michała Głowińskiego zawsze mocno przylegała do swojego twórcy. Jej autobiografizm jest z pewnością programowy – zakreśla horyzont tematyczny i z osobistych doświadczeń pisarza czyni kanwę literackiej opowieści. Tak jest również w przypadku najnowszej książki tego wytrawnego polonisty. Carska filiżanka to niewielki tom mieszczący szesnaście opowiadań; chciało by się powiedzieć – notatek z pamięci. Ich forma przypomina nieco pamiętnikarskie zapiski, czynione jednak nie tylko dla siebie, ale przede wszystkim przez wzgląd na przyszłego czytelnika. Nie jest to jednak żaden sfingowany lub zgoła prawdziwy diariusz. Opisane tu rzeczy nie stanowią rejestracji bieżących wydarzeń i refleksji. Są jedynie próbą pochwycenia okruchów, strzępów, migotliwych obrazów sprzed lat, wokół których autor snuje wątek swych wspomnień, przyglądając się im niby bibelotom odnalezionym niespodziewanie w dawno nieodwiedzanych zakamarkach. Owe przebłyski odległych dziś spraw i spotkań są jak wątłe jesienne promienie słońca, odkrywające zapomniany kształt drogich nam niegdyś przedmiotów.

Książkę z podpisem autora wygrałem w konkursie organizowanym przez wydawnictwo Wielka Litera.

wtorek, 26 kwietnia 2016

"Skucha"

O tym, że Jacek Hugo-Bader przygotowuje nową książkę dowiedziałem się na spotkaniu w Białołęckim Klubie Książki, gdzie autor gościł w grudniu zeszłego roku. Opowiadał wówczas, że książka złożona w wydawnictwie musi czekać na rozstrzygnięcie toczonego przez prawników sporu, związanego z wycofaniem zgód na publikację dwóch ważnych bohaterów. Dzielił się z nami tym wielkim kłopotem, wyrażając nadzieję, że na wiosnę książka się jednak ukaże.

I oto jest! Tym razem mniej reporterska, bardziej osobista, emocjonalna… Dotykająca spraw wzniosłych, pięknych, ale i bolesnych, trudnych, wstydliwych i paskudnych. Hugo-Bader pyta swoich kolegów i koleżanki z Solidarności, jaką Polskę sobie wywalczyli? Jak się im podoba nowa Rzeczpospolita? Czy przemiany ustrojowe dały pole do rozwoju, czy raczej skazały na degradację? Jak dziś patrzą na swoich współpracowników, “towarzyszy broni”, dawnych działaczy, związkowców?

Są wśród nich dzisiejsi ministrowie i niemal kloszardzi; profesorowie i mechanicy, ludzie sukcesu i ci, dla których w nowej Polsce zabrakło nie tylko intratnych posad, ale czasem nawet elementarnej pomocy socjalnej. Są tacy, którzy konsekwentnie stoją przy swoich ideałach, i tacy, którzy nie chcą dziś znać dawnych przyjaciół. Wszyscy jednak noszą jakieś ślady, chwalebne i tragiczne pamiątki z “wojny jaruzelskiej”.

Autor przedstawia swoich bohaterów bez taryfy ulgowej. Odsłania szramy i blizny. Przekonuje, że podobnie jak żołnierze uczestniczący w starciach militarnych wykazują syndrom pola walki czy stresu bojowego, tak i solidarnościowi konspiratorzy mają swoje urazy, zwichnięcia, lęki…
To nie jest książka o martyrologii i etosie walki z władzami PRL. To raczej książka o życiu po dziwnej wojnie - nie tak spektakularnej, nie tak romantycznej, i nie tak do końca wygranej; wojnie, która miała wielu cichych bohaterów. Ich głos słyszymy tu być może po raz pierwszy.

piątek, 15 kwietnia 2016

Lektura budująca

Oto księga piękna! A nawet podręcznik piękna, będący zarazem znakomitym przewodnikiem po najlepszych, najciekawszych, czasami też najdziwniejszych perłach polskiej architektury. Filip Springer, przyzwyczaiwszy nas do tekstów, w których raczej piętnował rozliczne dramaty naszej przestrzeni publicznej, postanowił tym razem zainterweniować nieco inaczej, pokazując to, co warte uwagi i naśladowania.

W Księdze zachwytów znalazły się zdjęcia i krótkie teksty poświęcone budynkom nowoczesnych muzeów, bibliotek, szkół, filharmonii, ale także znacznie starszym budowlom, które dziś mają już status zabytków. Prócz wielkich, spektakularnych gmachów i osiedli, są tu także przystanki, dworce, kaplice, a nawet domki na drzewach i stacja benzynowa (!). Springer przejechał całą Polskę wzdłuż i wszeż. Swój przewodnik podzielił na części odpowiadające jej regionom.

Wiele z opisanych realizacji może być celem podróży; do wielu sam z ochotą się wybiorę lub odwiedzę, gdy tylko nadarzy się sposobność. Najchętniej pojadę do Rumi, by obejrzeć tamtejszą Stację Kultura - bibliotekę umiejscowioną w budynku kolejowego dworca. Chciałbym też koniecznie zobaczyć Małopolski Ogród Sztuki, centrum rekeracyjno-sportowe w Olsztynie, Teatr Szekspirowski w Gdańsku i bydgoską przystań na Wyspie Młyńskiej…

Wśród obiektów architektonicznych, zachwalanych przez Springera znalazł się i taki, którego wolałbym nie oglądać. Nie znam się wprawdzie na plastyce i sztukach wizualnych, ale zachowując prawo widza, odbiorcy, nie zgadzam się z autorem, zachwycającym się kościołem pw. Miłosierdzia Bożego w Kaliszu, zwanym przez mieszkańców (jakże słusznie!) białym batmanem. Gdyby Bilbo Baggins przeniósł się do świata Gwiezdnych Wojen, tak właśnie wyglądałaby jego chatka.

Księga zachwytów jest lekturą dostępną dla laików. Można ją traktować także jako zachętę i wstęp do świata sztuki. Lekcję estetyki, którą powinniśmy odrobić. Czym jest ów jeden “biały batman” wobec ponad stu springerowych architektonicznych ochów i achów?

Książkę otrzymałem dzięki uprzejmości Księgarni Matras.

poniedziałek, 11 kwietnia 2016

Groch z kapustą czyli empik

Byłem w empiku (Ursus, C. H. Skorosze). Chciałem zerknąć do kilku książek, które niedawno wyszły. Mimo że to nowości, z trudem odnalazłem je w chaosie wszelkiego badziewia: puzzli, pędzli, kolorowanek, gier, słodyczy i zabawek. Wziąłem do ręki opowiadania Michała Głowińskiego (schowane skrzętnie przed oczami kupujących) i czytam, czytam, przeglądam… Próbuję nie zwracać uwagi na klaszczące mi do ucha disco. Wreszcie rozglądam się za jakimś miejscem do siedzenia: sofą, fotelem, pufą chociaż, taboretem, żerdzią, czymkolwiek. I oczywiście dupa. Nie ma takiego czegoś. Nie istnieje! Po co ma się klient rozsiadać? Może jeszcze czytał będzie, miejsce zajmował? Burak jeden. Jak chce czytać, to niech kupi i spierdala. My tu takich, co za darmochę z kulturą się zapoznają nie chcemy!

Spierdoliłem więc…

P.S.: Tak to można cebulę sprzedawać, albo nawozy sztuczne.

poniedziałek, 4 kwietnia 2016

Reporter przeciw bezmyślności

Dariusza Rosiaka znam z czytanej niegdyś z wielkim zainteresowaniem książki o księdzu  Romualdzie Jakubie Wekslerze-Waszkinelu, a także z Domu Kultury “Włochy”, gdzie mam okazję czasem go spotkać…

Jego ostatnia książka, Ziarno i krew. Podróż śladami bliskowschodnich chrześcijan, jest lekturą niezwykle wymagającą, wręcz trudną. Ale taką właśnie być musi, skoro dotyka tematu jedynie z pozoru rozpoznanego - w rzeczywistości mamy bowiem bardzo blade pojęcie o relacjach międzyreligijnych i międzykulturowych w Turcji, Kurdystanie, Egipcie, Izraelu, Iraku, Libanie, Syrii i innych miejscach, do których Rosiak dotarł w swej podróży ku źródłom chrześcijaństwa i, o paradoksie!, źródłom największych dzisiaj i najbardziej niepokojących konfliktów.

Zaszłości historyczne, dogmatyczne niuanse i zadawnione spory, a także zawiązywane w nadziei na pokój i ocalenie egzotyczne sojusze kościołów i krwawych dyktatur dowodzą, że nasze europejskie rozumienie bliskowschodnich skomplikowanych procesów społecznych jest obarczone wieloma stereotypami, zastępującymi rzetelną wiedzę oraz nieuprawnionym poczuciem wyższości, które tylko zaciemnia perspektywę.

Z łatwością ferujemy wyroki, nie próbując zrozumieć prawdziwych przyczyn; potępiamy lub wyrażamy poparcie, a nawet interweniujemy (Irak, Afganistan) nie potrafiąc jednak zapewnić stabilizacji, wyciszyć konfliktów… Zbieramy więc żniwo, nie chcąc jednak przyznać, że Daesz i nasilające się ataki terrorystyczne są także naszą porażką, naszym zaniechaniem i po części również naszą winą.

     “Wielu ludzi nie przyjmuje do wiadomości faktu, że rzeczywistość jest skomplikowana, łatwiej jest na podstawie jednego incydentu albo wypowiedzi tworzyć trwałe uogólnienia. Widać to zwłaszcza w sytuacjach konfliktowych, kiedy tęsknimy za historią, która byłaby oparta na znanych wcześniej, niezmiennych założeniach. Stąd w relacjach z Bliskiego Wschodu stwierdzenia typu: Islam jest religią przemocy, Żydzi nienawidzą Palestyńczyków, Turcy nienawidzą Ormian. Stąd uproszczone opisy, w których wyjątek może uzyskać rangę normy, bo pasuje do wcześniej stworzonego przez nas obrazu.”

Rosiak pisze swą niełatwą książkę wbrew prostym, łatwostrawnym odpowiedziom na trudne pytania. Za tę robotę należy mu się uznanie i uważna lektura.

P.S. W książce znalazłem także inny fragment, który wyraża także moje głębokie przekonanie o tym, co jest prawdziwą miarą tolerancji i zwykłej ludzkiej przyzwoitości (z Dariuszem Rosiakiem rozmawiał brat Louis-Marie Coudray z Abu Ghusz):

"- [...] Laickość państwa nie polega bowiem na wypieraniu przejawów religijności z życia publicznego.
- Francuski benedyktyn krytykuje laickość?
- A co innego można robić? We Francji laickość stała się chorobą ideologiczną. Jeśli w przestrzeni publicznej nie można postawić pomnika papieża, bo rzekomo kłóci się to z zasadą laickości państwa, to mamy do czynienia z poważną aberracją. Wypieranie wymiaru religijnego z życia ludzi budzi ich frustrację i powoduje ostatecznie schizofrenię społeczną. Prawdziwa laickość polega na akceptacji różnic między nami.”

czwartek, 31 marca 2016

Bardzo dobre pół

Tę książkę Springera najlepiej czytać od połowy. Pierwsza część zawiera bowiem niesłychanie drobiazgowy szkic historyczny traktujący o wzlotach i upadkach polskich spółdzielni mieszkaniowych. Ruch spółdzielczy odmalowany jest z iście benedyktyńską skrupulatnością. Śledzimy więc różnorakie pomysły i sposoby na realizację przedsięwzięć, mających uboższym warstwom udostępnić w krótkim czasie tani i godziwy dach nad głową. Poznajemy inicjatorów, polityków, działaczy oraz wykonawców budowlanych planów, dowiadujemy się które spółdzielnie mogły liczyć na państwową pomoc, a które nie. Wraz z autorem odwiedzamy narady i wiece, wysłuchując przemówień i odezw. Przekonują one jednak przede wszystkim już przekonanych do prospołecznych inicjatyw mieszkaniowych. W większości nudne jest to przeokropnie. Choć oczywiście daje pewne światło na dzisiejsze, wolnorynkowe problemy i paranoje, które z wielką determinacją śledzi Springer i opisuje w drugiej części 13 pięter.

Tu właśnie rozpoczyna się ciekawa, wciągająca wręcz lektura. W trzynastu reporterskich obrazkach pojawiają się wszelkie doskwierające nam obecnie dziwactwa i kurioza rządzące rynkiem nieruchomości. Autor dla każdego z tych kuriozów stara się znaleźć egzemplifikację. Spotyka się więc z ludźmi wyrzuconymi z domów przez bezwzględnych „czyścicieli kamienic”, pyta dwudziesto- i trzydziestoparolatków o ich kilkudziesięcioletnie zobowiązania kredytowe, śledzi postanowienia kolejnych rządów, które z zadziwiającą konsekwencją wspierały deweloperów i wielkich graczy, spychając na margines detalicznych nabywców. W swoich dociekaniach Springer staje zawsze po stronie słabszych – „frankowiczów” oszukanych przez doradców kredytowych; starszych ludzi wykorzystanych przez nieuczciwych nabywców; najemców kawalerek, pokoi, klitek, postawionych pod ścianą wysokich cen i skazanych na wieczną niepewność oraz nieograniczone niemal niczym widzimisię właścicieli.

Chory system mieszkaniowy, niewydolność samorządów, na których barki zrzucono państwową politykę lokalową, napuchnięty rynek, na którym ceny już dawno powędrowały poza pułap dostępny zwykłemu śmiertelnikowi stara się opisać Filip Springer, wskazując jednocześnie na nieliczne udane próby przezwyciężania tego impasu. Remedium na tę zapaść mają być według niego właśnie Towarzystwa Budownictwa Społecznego, będące w pewnym stopniu kontynuacją dawnych spółdzielni. Jednak i one pozbawione tanich kredytów i poważnego wsparcia ze strony rządu, stają się kolejnymi komercyjnymi graczami na trudnym polskim rynku nieruchomości. 

P.S.: Książkę pożyczyłem od oczytanej koleżanki z Domu Kultury "Włochy".

piątek, 25 marca 2016

"Karbala"

"Najpierw błędy robią politycy. Potem generałowie. Później żołnierze lądują po uszy w gównie i wtedy nadchodzi czas na bohaterskie czyny, które staną się kanwami książek i filmów.”

Tak też było w przypadku misji “stabilizacyjnej” w Iraku, gdzie polscy żołnierze uczestniczyli w regularnej wojnie, a nam wmawiano, że to tylko pokojowa interwencja, której celem jest zaprowadzenie ładu i zapewnienie bezpieczeństwa miejscowej ludności, po wejściu sił sprzymierzonych w ramach kierowanej przez Amerykanów operacji “Iraqi freedom”, wymierzonej w reżim Saddama Husajna i partię Baas.

Prawdziwe oblicze tamtejszych walk, a także wielkie poświęcenie naszych żołnierzy, którym przyszło działać w warunkach niemal permanentnego zagrożenia życia poznajemy dopiero dziś, po ponad dziesięciu latach od oficjalnego zakończenia okupacji Iraku.

Wstrząsający obraz wydarzeń związanych z zaangażowaniem polskich sił zbrojnych w Iraku, a także w Afganistanie przedstawiają w swojej książce Piotr Głuchowski i Marcin Górka. Stanowiąca centralny punkt książki relacja żołnierzy wydelegowanych do obrony karbalskiego ratusza - City Hall - stała się kanwą filmowej opowieści o największej od czasów II wojny światowej bitwie stoczonej przez Polaków.

Książkę Karbala zaliczam do najlepszych, jakie w ostatnich miesiącach czytałem. To kawał świetnej reporterskiej roboty, której efekty przedstawione zostały za pomocą znakomitej literackiej formy, choć nie jest to przecież opowieść beletryzowana. Czyta się ją jednak z zapartym tchem, kibicując naszym żołnierzom, utożsamiając się i próbując zrozumieć niezwykle traumatyzującą sytuację, w jakiej się na misji znaleźli.

W książce znajdujemy wiele wypowiedzi wysoko postawionych żołnierzy i polityków, którzy zdecydowali o utajeniu przed opinią publiczną prawdy o tym, co działo się w Iraku. Sami służący tam żołnierze, zobowiązani do zachowania milczenia nawet przed swymi najbliższymi, dopiero po wielu latach doczekali się, choć nie wszyscy, oficjalnych gratulacji, awansów i nagród… W imię poprawności politycznej ich zasługi były skrzętnie ukrywane, jakby komukolwiek miały przynieść wstyd.

Autorzy Karbali nie stronią od innych niepoprawnych politycznie tematów, jak choćby niezbyt szczytne cele przyświecające niektórym żołnierzom, wyjeżdżającym na misję, bez jakiejkolwiek refleksji o dobro pozostawionych w kraju rodzin. Piszą o ogromnych brakach w zaopatrzeniu polskich kontyngentów, szczególnie w początkach Irackiej wojny, głupocie niektórych dowódców, wysyłających swoich podkomendnych do walki bez dostatecznego rozpoznania sił wroga i miejsc, w których toczą się starcia. Ważnym tematem książki są też psychiczne skutki uczestnictwa w intetrwencji zbrojnej - syndrom stresu bojowego, niemożność odnalezienia się w cywilnym świecie, ciągłe powroty do przeżywanych na misji lęków, sytuacji zagrożenia i samych starć. Jest tu też miejsce dla tych, którzy stracili życie - żołnierzy i cywilów, w tym dziennikarzy, którzy jak Waldemar Milewicz, właśnie w Iraku padli od kul rebeliantów.

Pojawiają się w końcu pytania o sens, prawdziwe powody inwazji na Irak, a także coraz mniej zaskakujące dziś zarzuty wobec władz amerykańskich, i poniekąd polskich, o manipulację, dzięki której wszyscy przez długi czas wierzyliśmy, że nasza obecność w tej misji będzie nie tylko ważnym elementem antyterrorystycznego sojuszu, polepszy nasz wizerunek w świecie, ale także pozwoli skorzystać gospodarczo na licznych inwestycjach w nową iracką infrastrukturę. Co z tego wyszło - wiemy dziś nazbyt dobrze...

wtorek, 16 lutego 2016

Przeczytane w 2015

Ostatnie półrocze zjadł pies i 1000 prywatnych spraw skutecznie odwiodło mnie zarówno od pisania, jak i (o gorzki losie!) od czytania...Po wielkiej przerwie, a nawet wyrwie w czytelniczym i recenzenckim życiu, powracam do normalności. Oto lista książek, które mimo wszystko udało mi się w minionym roku przeczytać:

  1. Katarzyna Jabłońska, Jan Kaczkowski: Szału nie ma, jest rak
  2. Jan Grzegorczyk: Chaszcze
  3. Karol Modzelewski: Zajeździmy kobyłę historii
  4. Elizabeth Asbrink: W lesie wiedeńskim wciąż szumią drzewa
  5. Jakub Żulczyk: Ślepnąc od świateł
  6. Andrzej Pilipiuk: Kroniki Jakuba Wędrowycza
  7. Kazimierz Orłoś: Dom pod Lutnią
  8. Maciej Zaremba-Bielawski: Leśna mafia. Szwedzki thriller ekologiczny
  9. Tomáš Halík: Hurra, nie jestem Bogiem!
  10. Szymon Hołownia: Holyfood
  11. Teresa Torańska: Śmierć spóźnia się o minutę
  12. Boris Akunin: Czarne miasto
  13. Krzysztof Kowalewski, Juliusz Ćwieluch: Taka zabawna historia
  14. Zygmunt Miłoszewski: Gniew
  15. Tadeusz Konwicki: Przy budowie
  16. Małgorzata Halber: Najgorszy człowiek na świecie
  17. Wojciech Eichelberger, Beata Pawłowicz: Życie w micie, czyli jak nie trafić do raju na niby i odnaleźć harmonię ze światem
  18. Edwin Egon Kisch: Jarmark sensacji
  19. Mirosław Wlekły: All inclusive. Raj, w którym seks jest bogiem
  20. Piotr Mieśnik: Wyznania hieny
  21. Andrzej i Mikołaj Grabowscy, Hanna Halek: Jak brat z bratem
  22. Wojciech Eichelberger, Tomasz Jastrun: Sny, które budzą
  23. John Boyne: Chłopiec w pasiastej piżamie
  24. Wojciech Albiński: Achtung! Banditen!
  25. Zygmunt Miłoszewski: Domofon
  26. Krzysztof Varga: Masakra
  27. Marcin Wójcik: W rodzinie ojca mego
  28. Jan Nowicki: Białe walce
  29. Marcin Wicha: Jak przestałem kochać design
  30. Zygmunt Miłoszewski: Ziarno prawdy
  31. Marek Lenarcik: Tajski epizod
  32. Agnieszka Dorotkiewicz, Anna Dziewit-Meller: Teoria trutnia i inne
  33. John Cleese, Robin Skynner: Żyć w rodzinie i przetrwać
  34. Obywatel Stuhr. Z Jerzym i Maciejem rozmawia Ewa Winnicka (wywiad)
  35. Jo Nesbø: Człowiek nietoperz
  36. Deyan Sudjic: Język rzeczy
  37. Marcin Kołodziejczyk: Dysforia. Przypadki mieszczan polskich
  38. Franz Kafka: Przemiana
  39. Yasmina Reza: Bóg mordu
  40. Donna Tartt: Szczygieł
  41. Piotr Głuchowski, Marcin Górka: Karbala
  42. Jan Kaczkowski, Piotr Żyłka: Życie na pełnej petardzie

Jak widać, zacząłem od Jana Kaczkowskiego i na nim skończyłem. Z niecierpliwością czekam na kolejną jego rzecz, która ma wyjść jeszcze w lutym. Wszystkie lektury zasługujące na wyróżnienie - wytłuściłem (w przenośni i dosłownie). Jednak na najwyższe uznanie zasługują Jakub Żulczyk z powieścią Ślepnąc od świateł, o której już pisałem oraz Piotr Głuchowski i Marcin Górka z reportażową, choć niezwykle epicką Karbalą, o której z pewnością napiszę.

Do książek zdecydowanie najgorszych zaliczam Kroniki Jakuba Wędrowycza (za głupotę i całokształt) oraz Tajski epizod (za głupotę i kompletny brak dojrzałości autora).

Serdecznie dziękuję za całoroczną współpracę księgarniom Matras i Publio.pl.