sobota, 28 kwietnia 2018

Jestem nieprawdziwym Polakiem

Nie ma dla mnie miejsca w mentalnych granicach, wytyczonych ściśle, leżących na mapach myśli, które nie mieszczą mi się w głowie. Nie przystaję do formy o ostrych ideologicznych krawędziach, wyłożonej w środku pluszem narodowej dumy, najeżonej od zewnątrz kolcami niechęci, buty, pogardy...

Jestem nieprawdziwy, bo nie podzielam poglądów o „prawdzie” zamachu; nie znajduję też w sobie chęci do patriotycznego zrywu, wyrażającego się w emblematach Polski Walczącej na samochodach, koszulkach i dresach. Nie zgadzam się z hasłami Polski dla Polaków, nie widzę wrogów ojczyzny wśród emigrantów, członków mniejszości religijnych i seksualnych. Zwolennicy innych partii politycznych, czytelnicy innych gazet i programów informacyjnych nie są dla mnie zagrożeniem, które muszę zniszczyć.

Moja nieprawdziwość jest oczywista. Dla wielu nie istnieję, albo przynajmniej istnieć nie powinienem. Skoro nie należę do ekskluzywnego klubu, pozostaje mi tylko drugi sort, odrzut z taśmy produkcyjnej, towar ze skazą. Oto ja nieprawdziwy Polak obcy wśród swoich, odszczepieniec, wróg. Uchodźca, starający się o azyl w Nibylandii.

piątek, 27 kwietnia 2018

Epopeja nieheroiczna

Oto nowe oblicze Marcina Kołodziejczyka – z dokumentalisty przedzierzgnął się w fikcjonistę, nie rezygnując jednak z reporterskiego spojrzenia. Z właściwym sobie niezwykłym słuchem i zdolnością językowej mimikry, opisuje w podniosło-lumpenżulerskim slangu ciężkie, choć niezbyt pogmatwane życie swoich bohaterów z prawego brzegu Warszawy.

Ów brzeg jest nie tylko prawy w znaczeniu geograficznym. Jest też prawy ideologicznie, mentalnie, politycznie. Jest prawacki tak, jak lewackie mogą być tylko Mokotów, Centrum i okolice Placu Zbawiciela. Oto Warszawa ze snu nacjonalisty, wyznawcy jednej religii i rasy, Pana nad uchodźcami, lewakami, liberałami i lesbijkami.

Opowieść Kołodziejczyka to taka epopeja nieheroiczna, w której bohaterstwo jest tylko deklarowane – na koszulkach, bluzach, tatuażach; przy pomocy wzniosłych sentencji, wygłaszanych po spożyciu.  Utkana niemal w całości z pijackich ballad, przepełnionych bezdennym żalem i bezbrzeżną dumą, w których to co wzniosłe, jak w każdej grotesce, miesza się z tym, co podłe. Żyją wiec postaci z Prymitywa pomiędzy sacrum Bazyliki na Kawęczyńskiej a profanum obszczanych bram Szmulowizny i Targówka. Stara Praga jest poligonem ich nieszczęść, polem ciągłej bitwy z życiem i miejscem pochówku. Tam też bije serce polskości zadekretowanej przez Radosława Katyńskiego i Partię zdolną ustawowo zatrzymać czas – zakazać urzędowo jego odmierzania, zdelegalizować, unieważnić. To polskość pełna nienawiści do obcych, innych, bogatszych; fundowana na poczuciu wiecznej krzywdy i ofiary minionych pokoleń. Pełna narodowej pychy, zacietrzewienia, zbiorowych frustracji i nowej mitologii, w której historia ulega konfabulacji.

Lektura gęsta, kleista i gorzka zarazem. Opowieść napisana językiem, którego być może, już niedługo, trzeba się będzie nauczyć!

Z książki:

     „– Ten naród sam się zajebie żelazną pięścią – ponownie ryzykuje własnym zdaniem Oliwier i tym razem ma godną aprobatę, kiwają głowami i popluwają z szacunkiem dla takiej narracji, bokiem ust i drobniutką śliną. Żeby chociaż, kurwa, jakaś drobna, ale okrutna wojna, wtenczas człowiek się czuje przydatny i nawet przypuśćmy, że odda życie we wojnę, przynajmniej będzie się dobrze czuł – że było sens żyć. Może też, niewykluczone, trafi na jakiś pomniczek tu i ówdzie lub w dodatku w podręcznik do nowoplanowanej historii.”

     „Wbrew pozorom u nas pełno jest zdolnych, bezrobotnych chłopaków po podstawówce, którzy tylko czekają, żeby przyszła jakaś Partia i spełniła ich marzenia o dobrze płatnej pracy lżejszej niż sen.  Żeby zdobyć taką pracę, dadzą po ryju komu trzeba i pomaszerują w każdym marszu, w którym strzela się z biało-czerwonej magnezji.”