środa, 23 września 2015

Co nam mówi lampa?

Deyan Sudjic – krytyk sztuki, dyrektor londyńskiego Muzeum Designu – wytrawny znawca szczególnego języka, którym przemawiają do nas rzeczy, próbuje ów tajemniczy dialekt przybliżyć zwykłym zjadaczom, użytkownikom, odbiorcom, konsumentom… Uważność w patrzeniu na świat przedmiotów i niezwykła wiedza na temat historii wzornictwa, pozwalają mu odsłaniać przed czytelnikiem zaklęte w krzesłach, lampach, szafach i wyciskarkach do soków sensy, wyrastające daleko poza zwykłą jednoznaczność i błahą użyteczność opisywanych rzeczy.

Sudjic z pewnością i gracją porusza się po swym lapidarium – niezwykłej rekwizytorni przedmiotów codziennego użytku, które za sprawą genialnych projektantów, designerów, konstruktorów, architektów, artystów, weszły na salony sztuki; zajęły należne im miejsce pośród obrazów i rzeźb.

Język rzeczy warto czytać, by choć trochę zajrzeć pod powierzchnię rzeczy, lepiej się im przyjrzeć, usłyszeć, co mówią o swoich twórcach i posiadaczach.

     „Nigdy wcześniej tak wielu z nas nie miało aż tylu rzeczy co teraz, choć coraz mniejszy robimy z nich użytek. Domy, w których spędzamy tak niewiele czasu, są wypełnione przedmiotami. […] Mamy ergometry, na których nigdy nie ćwiczymy, stoły, przy których nie jadamy, kuchenki, na których nie gotujemy. To nasze zabawki. Niosą nam ukojenie w nieustannej presji zdobywania na nie pieniędzy sprawiają, że – w pogoni za nimi – dziecinniejemy. […]
     Nigdy też posiadane przez nas rzeczy nie były tak duże. Spuchły, dostosowując się do epidemii otyłości, która dotyka większość zachodnich kultur. […] …ekrany telewizorów urosły z 28 do 60 cali. Domowe kuchenki zamieniły się w wielkie piece. Lodówki wyglądają jak rozdęte szafy.
      Niczym gęsi przymusowo tuczone, żeby powiększyć ich wątroby, z których robi się foie gras, jesteśmy pokoleniem urodzonym do konsumpcji.”

poniedziałek, 14 września 2015

16 września 1944 - wpomnienie

Zbliża się 71. rocznica wywózki mężczyzn z Włoch do Rzeszy, będącej częścią większego planu deportacji ludności Warszawy i okolic, podjętego przez nazistowskiego okupanta w trakcie Powstania Warszawskiego.

W dzielnicy, w której pracuję, 16. września organizuje się uroczyste obchody upamiętniające ofiary tego wydarzenia. Wspomnienie owego tragicznego dnia znalazłem w książce Wojciecha Albińskiego Ahtung! Banditen!. Autor – włochowianin – w 1944 roku miał zaledwie 9 lat. Jego pamięć przechowała doświadczenia wojny i okupacji, by odmalować je w literackiej formie. Poniższy fragment niech będzie także wspomnieniem pisarza, zmarłego w lipcu tego roku:

     «Szesnastego września jechał ulicą Sieradzką citroën z głośnikiem na dachu i ogłaszał pilny komunikat. Skręcił w Miłą i zacharczał pod naszymi oknami: „Mężczyźni w wieku od lat osiemnastu do pięćdziesięciu mają się stawić w następujących miejscach… Kto się nie zgłosi, będzie rozstrzelany”.
     Ojca nie było w domu. Korzystając z chłodnego poranka, wybrał się na działkę, gdzie zawsze miał coś do zrobienia. […]
     Trochę później matka poszła dołączyć do ojca. Był to przyjemny spacer. Szła zarośniętymi ścieżkami, wdychała zapachy rumianku i szałwii, patrzyła na tańczące motyle. Zdziwiło ją, że na granicy z Warszawą stali w nierównych odstępach żołnierze Luftwaffe. Zwykle używani do ochrony lotnisk, uzbrojeni byli tylko w karabiny. Przechadzali się niedbale, męczyła ich służba na słońcu.    
     Obserwując, gdzie matka zmierza, spostrzegli idącego ku niej mężczyznę. Obojgu doradzili powrót do domu, wyjaśniając, że takie są rozkazy. „Z pewnością chodzi o sprawdzenie dokumentów – dodali. – Nie ma się czego obawiać”. […]
     Gdy rodzice weszli na schody, towarzyszył im żandarm w hełmie. Z blachą zawieszoną na szyi, jak ryngraf albo kawałek pancerza, czekał cierpliwie, aż ojciec umyje ręce i włoży świeżą koszulę. Ulicą znowu przejechał citroën i do pokoju wdarł się nienawistny głos.
     Siedziałem na kanapie, żandarm stał do mnie tyłem. Kabura pistoletu obciągała mu pas, przez ramię przewieszony miał karabin. Zamek mauzera miałem przed oczami, nie dalej jak na wyciągnięcie ręki.
     Czułem, że muszę coś zrobić. Czy nie należy się bronić? Na stoliku leżał nożyk o zaokrąglonym ostrzu, używany do obierania owoców. Przeciągnąłem po nim palcem – nie przebiłby nawet munduru. Potrzebowałem szabli, kordelasa, noża rzeźnickiego, harcerz powinien mieć takie narzędzia pod ręką. Nim zdecydowałem, co wypada mi czynić, wyszli obaj, żandarm i mój ojciec.
     Mężczyźni gromadzili się na ulicy Sieradzkiej, naprzeciwko sklepu pana Bąkowskiego. Był to sklep z materiałami piśmiennymi, pachniało w nim atramentem i ozdobami choinkowymi. Po drugiej stronie była wytwórnia cukierków „Raczek”, której właścicielem był pan Karbowski. Karboński jego domu od kilku tygodni mieszkali żandarmi, chętnie przychodzili na kawę z herbatnikami. Pan Karbowski miał syna, który właśnie ukończył osiemnaście lat. […]
     Rankiem szesnastego września przyszedł do nich znajomy żandarm i usiadł przy stole. Wypił szklankę soku porzeczkowego. Wiedział, co się święci. „Schowajcie się do piątej – radził. – Wieczorem wszystko ucichnie”. Ale pan Karbowski nie chciał wpaść w pułapkę, węszył podstęp. Zwłaszcza, że chodziło o chłopaka. Poszli obaj i nigdy nie wrócili.
     Dzień był pogodny. Jesiony, jak zwykle we wrześniu, rzucały dużo cienia. Mówili mężczyźni do towarzyszących im kobiet: „Nie stójcie tutaj. A może za chwilę nas puszczą?” „Kiedy wrócicie?”, pytały. „Każdy wie, że wojna już się kończy… Na pewno wrócimy przed świętami”.
     Aresztowani mężczyźni wydawali synom gospodarskie polecenia. „Pamiętaj, dach – mówił ojciec do swojego chłopaka. – Przed deszczami trzeba go pokryć papą. Rozgrzać smołę i dobrze wymieszać”. Ze wszystkich stron dochodziły strzępki rozmów i przykazów. […]
     Dzień później przybiegła do nas zdyszana ciotka Urszula.
- Po co do nas przyszłaś? – zapytała ją matka.
- Żeby cię pocieszyć.
- Tylko po to? Wracaj do obozu! Weź ze sobą bandaże, opaski i natychmiast go stamtąd wyprowadź.
     Wyciąganie ludzi z pruszkowskiego obozu było głównym zajęciem ciotki Urszuli. Wyposażona w dużą ilość przepustek Czerwonego Krzyża, białych fartuchów fartuchów czepków, przekraczała bramę z jedną sanitariuszką, a wychodziła z dużymi grupami. […] U osób wycieńczonych lub słabszych ciotka rozpoznawała objawy ciężkich chorób zakaźnych niebezpiecznych dla otoczenia.
     Urszula z rozpaczą w sercu pobiegła z powrotem do Pruszkowa. Ale Banditen z Włoch byli szczególnie niebezpieczni. Oddzielono ich od reszty więźniów, otoczono oddziałami uzbrojonymi w broń maszynową. Obserwowała z daleka, jak ustawieni w trójki wchodzili do podstawionych wagonów.»

P.S. Za książkę i odkrycie przede mną nieznanego dotąd autora, dziękuję miłej koleżance – Kasi.