Poniższą wirtualną kartkę dedykuję wszystkim,
którzy na co dzień lub od święta zaglądają do Pamiętnika z książek
Wobec Putinowskiego zamachu na wolność i suwerenność Ukrainy, aneksji Krymu i haniebnej działalności sterowanych przez Kreml tak zwanych separatystów, my maluczcy niewiele możemy zdziałać… Nie mamy wpływu ani na politykę polską, ani tym bardziej europejską czy światową. Nie od nas zależy dalszy ciąg tego konfliktu, przez wielu nazywanego dziś otwarcie wojną.
Pisałem tu już niegdyś o autobiograficznej książce Michała Głowińskiego. Miałem wówczas za sobą lekturę Kręgów obcości, które zrobiły na mnie duże wrażenie i do których dziś z chęcią powracam w myślach i rozmowach.
Jej książki są zawsze dziełem zbiorowym. Ułożonym z pieczołowicie gromadzonych opowieści, wspomnień, świadectw, indywidualnych historii, które razem tworzą niezwykle poruszającą, wielogłosową narrację o losie obywateli byłego Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich.
Danuta Stenka nie będzie głosem drugiej linii metra. Biję się w piersi, bo nie głosowałem, choć miałem nadzieję, że to ona wygra plebiscyt… Niestety, potwierdza się moja
obserwacja, że nasz podziw częściej budzą dojrzali aktorzy, niż ich
partnerki. No właśnie – partnerki; zawsze u boku Rolanda, Hamleta, dwa
kroki za Królem Learem, Jamesem Bondem czy innym Tarzanem.
Książka o niesłychanej amplitudzie temperatur – i tych mierzonych w stopniach Celsjusza, i tych, które oddać można jedynie na skali rozpiętej między miłością a
nienawiścią; wiarą a zwątpieniem; między euforią zwycięstwa a dojmującym
poczuciem bezradności.
Węgry są nam ledwo znane, geograficznie bliskie, lecz językowo, kulturalnie i emocjonalnie dalekie. Nasze środkowoeuropejskie wspólne doświadczenie jako Socjalistycznych Republik Demokracji Ludowej, każe z wypiekami patrzeć w kierunku nadal atrakcyjnego Zachodu, a pomijać obojętnym, czasem wzgardliwym wzruszeniem ramion współbraci żyjących po tej samej stronie berlińskiego muru.
Czy pisarz to ktoś specjalny? Mądrzejszy? Lepszy? Może uprzywilejowany? Namaszczony? Warto pisarza pytać o jego zdanie w sprawach ważnych: o szczęście, los,
historię i Boga? O Polskę? Czy wypada drążyć tematy polityczne,
finansowe, rodzinne? A może osobę piszącą należy traktować jak każdego
celebrytę i zgodnie z dzisiejszą modą, pytać wyłącznie o kulinaria i
romanse, intymne pożycie, kolor butów i paznokci?
Czy ktoś z Państwa trafił kiedykolwiek na skuteczny i sensowny poradnik dotyczący radzenia sobie z żoną, mężem, dzieckiem lub teściową? Jeśli tak – to gratuluję i proszę o przedłożenie jakichś wiarygodnych dowodów…
Drugi raz w tym roku sięgnąłem po książkę nieznanej mi wcześniej autorki – Pauliny Wilk. Drugi raz wszedłem w świat wielkich i odległych Indii, bo o nich właśnie młoda
dziennikarka pisze w swej reporterskiej opowieści. Tę książkę naprawdę
warto przeczytać. Uważam, że jest znacznie lepsza od opisanej tu przeze
mnie wcześniej. Inaczej bowiem niż u Skawińskiego, Lalki w ogniu pomyślane zostały jako całość, a nie zbiór uprzednio powstałych tekstów o różnej tematyce i odmiennych formach.
O Indiach wiem niewiele. Rzadko w swoich lekturach sięgam po dalekowschodnią tematykę. Jedną z takich niecodziennych książek jest zbiór reportaży Pawła Skawińskiego Gdy nie nadejdzie jutro. Zamieszczone w nim teksty nie składają się na kompletny obraz indyjskiej rzeczywistości, bo i nie mogą. Tak ogromny świat, nieustannie pulsujący, migotliwy, pełen skrajności i nadmiaru; barwna mozaika kulturowa, patchwork różnorakich tradycji i wierzeń, nie daje się ogarnąć jednym spojrzeniem.
Mój tata, opowiadając o Warszawie sprzed moich narodzin – w szczególności tej prawobrzeżnej, zawsze podkreślał, że zarówno w szkole, jak i na podwórku, przy trzepaku
czy pod budką z piwem, wśród małych chłopców i starszej łobuzerki
istniał pewien kodeks zachowań. Podwórkowej sprawiedliwości dochodzono
często z użyciem pięści, ale zawsze stając sam na sam z przeciwnikiem –
do pierwszej krwi, albo do „basta”. Napady watahą z użyciem kijów czy
innych narzędzi były nie do pomyślenia. Drobni złodziejaszkowie, w imię
osiedlowej solidarności, nie okradali sąsiadów. Chroniono młodszych i
nie zaczepiano dziewczyn. W cenie był honor i dotrzymywanie słowa.
Trzej muszkieterowie polszczyzny, trzej wybitni językoznawcy, kulturyści (tak mówi się o specjalistach od kultury języka), dobrze znani szerokiej publiczności z wielu programów, audycji, książek i słowników, podpowiadających nam jak mówić poprawnie. Ich pasjonująca rozmowa, moderowana przez Jerzego Sosnowskiego (radiowca i również polonistę), odkrywa przed nami meandry naszego języka, jego możliwości i ograniczenia, cechy przezeń nabyte i wrodzone, tendencje, procesy, a także scenariusze rozwoju. Profesorski tercet nie prowadzi tu jednak akademickiej dyskusji, nie przemawia ex cathedra. Panowie Bralczyk, Miodek i Markowski rozmawiają ze
sobą na przyjacielskiej stopie, swobodnie i z humorem. To właśnie ich
dowcip (tożsamy niegdyś z inteligencją) i niebagatelne zdolności w
operowaniu ciętą ripostą stanowią o prawdziwym uroku książki, która
ponadto, dzięki Przemkowi Dębowskiemu i Wojtkowi Kwiecień-Janikowskiemu
zyskała znakomitą, oryginalną szatę graficzną, zasługującą na osobne
pochwały. Polecam jej lekturę wszystkim, przytaczając na zachętę krótki,
jakże wulgarny passus:
Niegdyś, za starych dobrych i słusznie minionych czasów, z lekkim uśmieszkiem pokpiwano ze Związku Radzieckiego, opowiadając legendę o niedźwiedziach przechadzających się
moskiewskimi ulicami. Historyjka ta miała zresztą swoje lokalne odmiany,
tyczące się także krajów tzw. bloku wschodniego, zwanych pieszczotliwie
„demoludami”. Dla mieszkańców „zgniłego Zachodu”, byliśmy wówczas
odległą planetą – dziką, egzotyczną i nieatrakcyjną, odgrodzoną
szczelnie „żelazną kurtyną”.
Nie znam się na science fiction. Pociesza mnie jednak fakt, że w ogóle mało kto zna się na tym, jak będzie wyglądał nasz świat w roku 2368, do którego zabiera nas Przemek Angerman – autor Tożsamości Rodneya Cullacka – dystopii o mocnym zabarwieniu filozoficznym. Przedstawiana w książce wizja przyszłości, w której ludzkość zdążyła już stoczyć (w granicach własnego gatunku) kosmiczne wojny i posiadła umiejętności niemal dowolnego manipulowania nie tylko organizmem, lecz także umysłem człowieka, jest zaiste przerażająca. Znalazłem w niej motywy ze znanych filmów: Faceci w czerni czy Matrix, ale najważniejszym filmowym odniesieniem będzie tu z pewnością Truman show – opowieść o świecie do szczętu zmanipulowanym, o człowieku, który, wbrew własnemu przekonaniu, żyje nie swoim życiem. Tu także mamy do czynienia z bohaterem poszukującym własnej tożsamości, próbującym zajrzeć pod powierzchnię rzeczywistości, która w futurystycznym ujęciu Angermana jest niczym innym jak technologicznie upgradeowanym totalitaryzmem; straszniejszym, bo zdolnym tworzyć ludzi, będących nieświadomymi niewolnikami, ochoczo spełniającymi zamierzenia tyranów w przekonaniu, że determinują ich jedynie własne dążenia. Wśród literackich odniesień znajdzie się więc i Orwell ze swoim Rokiem 1984 i Aldous Huxley z Nowym wspaniałym światem. Wśród postaci Tożsamości Rodneya Cullacka są oczywiście dwójmyślący. Są też i tacy, którym do życia wystarczy odurzenie się ogólnodostępnymi substancjami psychoaktywnymi lub po prostu gładkie przełykanie propagandowej papki międzygalaktycznej telewizji. Richard Zonga – główny bohater i zarazem narrator – próbuje odkryć prawdę, stara się za wszelką cenę odnaleźć swą prawdziwą tożsamość i uświadomić pozostałym ofiarom manipulatorskiej władzy, na czym w istocie zasadza się ich bałwochwalcza i zarazem wiernopoddańcza relacja z wszechpotężną Matką. Jego odkrycia zaprowadzą czytelnika daleko poza granicę naukowych i literackich rozważań o przyszłości. W powieści Przemka Angermana stają się bowiem niezwykle sugestywną materializacją naszych dzisiejszych lęków.
Michał Ogórek to rzadki okaz wymierającego gatunku satyryków – autorów niegdysiejszych inteligentnych programów kabaretowych, piosenek pisanych poprawną
polszczyzną i dowcipów opowiadanych w tzw. dobrym towarzystwie, czyli
rzeczy obecnie nie występujących w naturze, podobnie jak sami satyrycy.
Jesteśmy dobrze wykształceni, znamy języki, chętnie podróżujemy, znamy się na polityce i gotowaniu, umiemy wydajnie pracować w stresie. Chętnie podejmujemy nowe wyzwania, szybko adaptujemy się do nowych warunków. Mamy ambicję i dalekosiężne aspiracje. Potrafimy działać szybko i skutecznie. Precyzyjnie planujemy ścieżki rozwoju i kariery. Coraz bardziej czujemy się obywatelami świata, bez kompleksów korzystającymi z oferowanych przezeń możliwości.
Oto wdzięczny przykład, czego dowiedzieć się możemy z naukowych ustaleń prowadzonych przez najwybitniejsze termicie umysły, oddające się swej zoologicznej pasji – próbie wiernego opisania Człowieka, który żyje „tuż na powierzchni ziemi, a nawet umie zagłębiać się w nią i czyni to przy pewnych okazjach, a z reguły po śmierci”:
W ramach odrabiania zaległości, przeczytałem powieść zupełnie nieznanego mi dotąd (o zgrozo!) Stefana Chwina. Hanemann nie rzucił mnie na kolana, jednak wiele razy zaciekawił i zauroczył. Bo to bardzo porządna proza, dostojna, nieco tajemnicza, niedopowiedziana… Jej bohaterowie dotykają cienkiej granicy pomiędzy wolą życia, a pragnieniem śmierci, pomiędzy własną bezradnością wobec historii, a uporem w poszukiwaniu utraconego szczęścia. Spoza ciemnego mroku wojny, z cieni dawnego wielokulturowego Gdańska wyłaniają się delikatne pasemka przędzy zwane ludzkim losem. Między nimi srebrzy się nić Adama – niemowy, sieroty – małego chłopca, pędzącego biedne i bezdomne życie pośród gapiów, przed którymi odkrywa swój niezwykły talent:
„Humpty Dumpty na murze siadł.
Krzysztof Miller pisze szybko, prosto, konkretnie. Krótkie zdania. Błyskawiczne jak migawka aparatu fotograficznego, jak skok do wody z trampoliny (Miller w tej
dyscyplinie był mistrzem Polski!) – na główkę. Bezkompromisowe, brutalne
wręcz relacje z rozlicznych wojennych frontów, które jako fotoreporter
dokumentował dla polskich i zagranicznych agencji informacyjnych.
Relacje, raczej z trudem porządkowane dziś wspomnienia z trzynastu
piekieł: miast, gór, lasów i pól śmierci. Z Gruzji, Czeczenii, Górskiego
Karabachu, Rumunii, Afganistanu, Konga, Rwandy, Burundi i RPA. Ta
książka to świadectwo graniczącego z szaleństwem heroizmu, albo
bezbrzeżnej i pozbawionej rozumu brawury, każącej korespondentom
wojennym (fotografom w szczególności) ryzykować życiem i pchać się na
pierwszą linię, by w ogniu karabinów i artylerii zbierać swój materiał –
śmierć, ból i cierpienie. Bo tylko tym nakarmią redakcje, które
zainwestowały poważne pieniądze, by na tej czy innej wojnie mieć własne
bezpośrednie źródło informacji.